wtorek, 27 stycznia 2015

Umiejętność gotowania odpowiedzią na głód ?

Taką tezę wysuwa brytyjski raport « Feeding Britain » opublikowany w grudniu 2014 roku. Raport ten został przygotowany przez parlamentarną grupę deputowanych, zwołaną do walki z głodem kilkanaście miesięcy temu.











Szokującym jest fakt, że dotyczy on Wielkiej Brytanii, kraju, ktory kilka dni temu wyprzedził Francji w rankingu najbogatszych państw świata zamieniając się z nią miejscami z 6-stego na 5-te i odwrotnie. Przeczytałam o nim w ostatnim numerze TP i szczerze mówiąc przypomniał on o znanych z Francji obrazkach. We Francuskich raportach jednak czy to Restos du Coeur czy innych organizacji dożywiających ludność Republiki cotygodniowo nie słyszy się NIC o umiejętności gotowania!











Jak twierdzą Brytyjczycy część problemów głodu w ich kraju wynika właśnie z braku umiejętności obywateli do gotowania podstawowych potraw, zarządzania budżetem przeznaczonym na żywność – i oba te aspekty są ściśle ze sobą powiązane. Dzieci chodzą do szkoły głodne bo rodzice nie są w stanie się zmobilizować by zrobić śniadanie i jak się okazuje to te najuboższe części społeczeństwa kupują najwięcej gotowców: dań drogich, niezdrowych i śmieciowych. Ubóstwo idzie więc w parze z nadwagą, brakiem umiejętności i mobilizacji.





W mijsę walki z głodem w UK zaangażował się znany kuchaz Jamie Oliver pokazując w TV jak można gotować i co… z krzywych warzyw i owoców również.











Bo skandalem naszego wieku jest i we Francji również, że wyrzuca się tony jedzenia a 4 miliony Brytyjczyków zna smak głodu!

















Akurat moja teściowa całe życie pracowała w Carrefourze Iichoć od lat jest na emeryturze do dziś pamiętam jej opowieści o tonach wyrzucanego jedzenia bo dzień po terminie, po krzywe, bo nie w standartowych wymiarach…





Widzę też (czasem bo w sklepach bywam rzadko) jak wózki konsumentów zapełniają się gotowcami, ciastkami i chrupkami oraz słodzonymi napojami… Widziałam to też latem, za Oceanem, gdy w Kanadzie i w USA znacznie taniej kosztowało nas zjedzenie obiadu w fast foodzie niż zakup świeżych produktów w tym owoców, warzyw, chleba w supermarkecie – na jedne posiłek i dla 3 osób…











Pamiętam też opowieści mojego dziadka, i taty o powojennej biedzie w Polsce i o tym kto w rodzinie potrafił najsmaczniej zrobiś coś z niczego, nawet z liści pokrzyw i mlecza…  Szkoda, że te umiejętnoesie zanikają. Choć kuchnia i gotowanie wraca do łask ostatnio za sprawą sławetnych programów kulinarnych to jednak wciąż wiele moich koleżanek zajada gotowce z Picard bądź z supermarketu, albo zamawia pizzę bo szybciej, prościej… ale czy zdrowiej na dłuższą metę i czy lepiej dla naszych społeczeństw?

niedziela, 25 stycznia 2015

Jaka jest wartość politycznych i intelektualnych zaklęć ?

Ten wpis jest zainspirowany ostatnimi wydarzeniami we Francji i na świecie oraz kilkoma przeczytanymi artykułami, głównie z “Tygodnika Powszechnego” ale też z “The Economist”, dwóm tygodnikom, do których jestem bardzo przywiązana i które czytuję.







“Je suis Volnovakha”… te słowa można było przeczytać na ukraińskich transparentach kilka dni po ataku na cywilny autobus, w którym zginęło 13 stycznia, 13 osób a 10 zostało ciężko rannych. Kto z nas je widział? Kto usłyszał ten krzyk rozpaczy z wschodnich krańców Ukrainy, gdzie codziennie giną ludzie? Kto wyszedł na ulice naszych miast by zaprotestować, zjednoczyć się, oświetlić w barwach Ukrainy nasze sztandarowe budynki?







Wydany po zamachu na redakcję nowy numer tygodnika “Charlie” spowodował na różnych kontynentach 12 razy więcej śmiertelnych ofiar niż zamachy w Paryżu ( za agencją AFP).



Czyż nie jest zastanawiająym fakt, że obrona wolności słowa zbiera tak krwawe i liczne żniwo? Większe i bardziej dramatyczne niż ataki na nią?



Czyż nie jest zastaniawiającym fakt, że w samej Francji po atakach i marszach jedności, jak i publicznych deklaracjach o tym “że trzeba i że będziemy NORMALNIE żyć, że terroryści nie mogą wygrać, nie mogą nas zastraszyć” mamy wzrost o 20% sic!!! sprzedaży leków antydepresyjnych i antylękowych jak i zakaz wszelkich wyjść szkolnych w regionie paryskim???







Kto wygrywa? A kto przegrywa? Jak i gdzie?







Mój chrześniak, mieszkający w regionie paryskim, od tygodnia nie wychodzi ze szkoły: basen, wyjścia pedagogiczne – wszystko zostało anulowane. Uczniowie z mojego gimnazjum mieli za tydzień jechać na wymianę szkolną do Koloni, do Niemiec, pociągiem, z przesiadką w Paryżu –wyjazd ODWOLANY… żadna grupa szkolna nie może się w regionie paryskim przemieszczać!



Jakie przesłanie podajemy na tacy naszym dzieciom? Nie wspomnę tutaj o dzieciach żydowskich, których szkoły są zastawione barierkami i obstawione panami z bronią…  Żyjemy w kraju zagrożonym atakami. Jest niebezpiecznie. Nie wiadomo czy przeżyjemy. Strzeż się kto może.







Tymczasem, mamy we Francji od 4,9 mln do 8 mln muzułmanów – zależy jak liczyć… Prawie 4 miliony Francuzów wyszły na ulicę – jedność, razem przeciwko terroryzmowi, ale tak naprawdę, tak na codzień boimy się, chronimy, asekurujemy. Głosimy tolerancję, ale ktoś o imieniu Mohamed z doktoratem znajduje pracę nad Sekwaną – w McDonaldzie…  W końcu nasz rząd jasno określił, że w tym kraju mamy zony objęte “apartheidem” i to nie tylko geograficzne, społeczne, zawodowe, kulturowe też. Brawa dla naszego Premiera!







Uformowaliśmy, wykształciliśmy w szkołach Republiki, bo nigdzie indziej, tych, którzy prowadzą dzisiaj dżihad tam, gdzie wyrośli, w Europie. Jak to się stało? Jak do tego doszło? Pytamy zdumieni.



I powoli zaczynamy budzić się z tego emocjonalnego, przesyconego zaklęciami letargu, któremu poddawały nas media od 7 stycznia. Zaczynamy reagować, myśleć, zastanawiać się… Nie wszyscy są Charlie! Tak to jest fakt! Czy godny potępienia? Nie wszyscy stawiają wolność słowa i karykatury ponad ich wiarą i jej wartościami – o tym przypomniał światu papież Franciszek, w drodze na Filipiny. i kilku intelektualistow. Czy z tego powodu mamy ich nie szanować? Osądzać i nawet zamknąć w więzieniu?







Amerykański badacz Bliskiego Wschodu Raymond Ibrahim pisze “ Wielu zachodnich krytyków nie rozumie, że do rozbrojenia radykalnego islamizmu potrzeba czegoś teocentrycznego i dającego radość duchową, a nie sekularyzmu, demokracji, konsumpcjonizmu, materializmu czy feminizmu” (za TP).







Niestety społeczeństwa zachodnie, w tym to moje, nic innego nie proponują. Mamy wspaniałe centra handlowe, zaklęcia demokracji i dewizy Republiki, w które mało kto wierzy, szczególnie w hasło “braterstwa”; mamy Ojczulka Bożonarodzeniowego i wypasione katologi z zabawkami od listopada w naszych skrzynkach pocztowych; mamy super magazyny dla kobiet z modą i z kosmetykami; mamy programy TV wielkie show, gdzie każdy może zostać gwiazdą jak odpowiednio zaklnie albo się prześpi – te mają największą oglądalność… I mamy laickość głośno głoszoną w szkołach, prawa i dekrety. Teraz będziemy ją wzmacniać – są kolejne projekty edukacji moralnej i cywilnej.







Na czym to wszystko oprzemy? Na jakich wartościach wspólnych wierzącym i niewierzącym? Bo jak widać samo poczucie bycia Francuzem i obywatelem dawno już nie wystarcza? Historia jednoczy słabo, jest mało znana i niewielu interesuje. Co pozostaje? Bagietka? Beret? Marsyljanka regularnie wygwizdywana na meczach futbolowych i pełna słów nienawiści aż do 7-dmej i ostatniej zwrotki?







Na czym…

poniedziałek, 19 stycznia 2015

Przygód chóralnych i muzycznych Antka mojego ciąg dalszy.

Przygód chóralnych i muzycznych Antka mojego ciąg dalszy.


Antek rozkręca się muzycznie i to tak, że trudno czasami za nim nadążyć ! Trzeci rok w Konserwatorium muzycznym przynosi niespodziewane owoce. Antek ma ucho i słuch i pewne zdolności. Nie jest ani Mozartem ani Bethovenem ale jest zdolny muzycznie choć nadal traktujemy to jego muzykowanie przede wszystkim jak dobrą zabawę.











Ma 3 godziny zajęć w Konserwatorium w tygodniu ale są one podzielone na instrument i teorię oraz solfeż. Te ostatnie mój syn odbębnia bo zazwyczaj mu się nie chce, ale mimo wszystko ma celujące oceny nie robiąc prawie nic. Zadania domowe odrabiamy w kwadrans z całego tygodnia a powinniśmy kwadrans ale dziennie. Narazie jednak nie naciskam.











Od września po roku saksofonu sopranowego Antek otrzymał saksofon Altowy. Jest to dość spory instrument, który sięga mu do kolan – taki ten mój Antek jest duży ! Jednakże brzmi na tyle dobrze, że kilka tygodni temu jego nauczyciel od saksofonu – uwieczniony na zdjeciach juz na tym blogu, Fabien, wciągnął Antka do grupy dętych… I tym sposobem Antek ma już 4 godziny muzyki w tygodniu. W każdą środę po jego lekcji instrumentu mają godzinę próby… szykują drobne koncerty i mojego syna bardzo, ale to bardzo ta sprawa “kręci”. Wiosną wyjeżdżają do Strasburga grupą… będzie się działo! Na warsztaty i koncerty.











Antek raczy też koncertami przez Skype albo Face Time kilku członków rodziny…





Fajnie gra! I czuć, że to lubi! Bo gra sam zazwyczaj i to codziennie.











Do tego doszedł w tym roku chór! Chór znakomity dzięki, któremu Antek uczy się poprawnie śpiewać. Próby są w każdy wtorkowy wieczór, zaraz po szkole czyli od 17h do 19 h. Co sprawia, że Antoś we wtorki jest w szkole od 8h30 do 19 h non stop. To sporo jak na tak małe dziecko, ale on się nie skarży tylko leci tam na skrzydłach co rano, uśmiechnięty od ucha do ucha!











Zdjęcia dzisiejsze są z sobotniego koncertu, danego w szkole przez dwa chóry ( chlopiecy i dziewczecy) dokładnie 9 dni temu. Było nas w kaplicy szkolnej ponad 1500 osób uczniów od przedszkola do liceum, plus rodziców. Po koncercie dzieliliśmy się ciastem Trzech Króli na szkolnych dziedzincach. Było sympatycznie… lubię czuć ducha tej szkoły! A on w takich momentach właśnie jest widoczny.











W ostatnią sobotę chór Antka koncertował w naszym szpitalu uniwersyteckim – dziecięcym… Chore dzieci były rozweselone i podśpiewywały z nimi. Antek dostał porządną lekcję od życia… był z lekka przerażony widząc tyle cierpiących dzieci, czasem łysych, czasem z kroplówkami. CNapelnia mnie radoscia jednak sam fakt, że jest wrażliwy.











Jeśli dodać do tego palmaresu muzykę w szkole bo jest! I to z prawdziwego zdarzenia Antek ma około 10 godzin muzyki tygodniowo w różnej formie i jak widać bardzo mu to służy.











Ja sama zresztą od zawsze uważałam, że edukacja muzyczna jest niezwykle ważna dla rozwoju osobowości. Niestety we Francji traktuje się ją po macoszemu. Większość Francuskich dzieci nie otrzymuje ŻADNEJ EDUKACJI MUZYCZNEJ… Widnieje ona w programach szkol ale nikt jej prawie nie uczy albo tyle co kot naplakal. Lekcje instrumentow sa drogie a miejsc w Konserwatoriach malo.





A w waszych krajach?


piątek, 16 stycznia 2015

Okrutne oblicze komunizmu czyli « Gottland » Mariusza Szczygła

Okrutne oblicze komunizmu czyli « Gottland » Mariusza Szczygła


Słyszałam o tej książce już dawno, ukazała się ona bowiem już kilkakrotnie od 2006 roku. Miałam okazję ją jednak przeczytać dopiero teraz. Mama pożyczyła mi swój egzemplarz.





« To nie książka, to klejnot » napisał o niej dziennik Le Figaro i miał rację!











Świetne jest w tej książce wszystko i forma i treść! Forma reportażu, misternie skonstruowanego eseju (nawet )jest wyjątkowa. Treść to dogłębne studium czeskiej mentalności w XX wieku.





To co mnie, osobiście w tym tekście uderzyło to całkowity, bądź prawie, BRAK kręgosłupa moralnego u Czechów. Są tak elastyczni, tak dostosowujący się do warunków, praw i prawideł, że kilkakrotnie podczas lektury tego tekstu zastanawiałam się Jaka jest tożsamość Czechów? Czy są tylko chorągiewkami poruszającymi się w rytm politycznego wiatru? Czy może jednak coś ich charakteryzuje poza postawą Szwejką czytaj – przeżyciem i językiem?











Sama obserwacja tego faktu napełnia niesmakiem i rodzi  w czytelniku pewien dystans do opisywanych postaci. Efekt ten wzmacnia fakt, ze,książka jest jakby obnażona z emocji. Nawet przy dramatycznych opisach podpaleń młodych ludzi, emocji nie ma… Czy tacy są Czesi? Czy to tylko sposób pisania, wybór autora by przekazać coś głębszego, coś poza emocjami.











Rzeczywistość czeskiego komunizmu, jak i tego naszego z PRL, była absurdalna. Ten absurd krzyczy na każdej stronie “Gottland"u.  I Szczygieł pokazuje dokładnie, merytorycznie, krok po kroku, postać po postaci, jak bardzo absurdalna rzeczywistość odcsika się na losie jednostek. Nikt nie zdoła się przed nią uchronić. Bo ona jest jak choroba zakaźna, która dotyka każdego.





Przyznam, że załuję, że nie znam podobnej książki o naszej polskiej komunistycznej mentalności… a jakże bardzo chciałabym taką właśnie przeczytać, by lepiej zrozumieć naszą obecną mentalność…





Bo czyż jak w przypadku Czech tak i nas nie jest niezwykle celnym sformułowanie:





“Otóz w sytuacji, gdy ktoś powinen powiedzieć: “Bałem się o tym mówić (…), stwierdza:











O tym się nie mówiło





Tego się ine wiedziało





O to się nie pytało











Bezosobową formę słyszę często, gdy trzeba mówić o komunizmie. Jakby ludzie nie mieli na nic wpływu i nie chcieli za nic wziąć osobistej odpowiedzialności. Jakby przypominali, że są tylko częścią większej całości, która też na na sumieniu jakiś grzech zaniechania” (strona 94, wydanie z 2010).





Ksiazke te zamierzam przeczytac jeszcze raz... pobudzila struny, wprawila w ruch pewna refleksje, ale to dopiero poczatek.











Jaki był wasz odbiór tej książki?

czwartek, 15 stycznia 2015

Książka… nijaka

Książka… nijaka









 


Miałam zamiar już jakiś czas temu o niej napisać, gdyż przeczytałam ją jeszcze w ubiegłym roku, zaraz po książce pani Danuty Wałęsy. Obie pożyczyła mi Eliza, Polka, z którą pracuję w gimnazjum i którą bardzo lubię. Ale jakoś tak się nie składało z planem rad pedagogicznych, Świąt i wyjazdów. Wracam do niej dzisiaj bo spogladając na pana Donalda Tuska, maszerującego w niedzielne popołudnie ulicami zatłoczonego Paryża, nagle zapytałam sama siebie o jego żonę. Gdzie wtedy była ? Czy też w Paryżu ? a może w ich gdańskim mieszkaniu ? I tak po nitce do kłębka wróciłam do tej książki.


Otworzyłam ją po raz kolejny, spojrzałam na zaznaczone kolorowymi przyklejankami strony, które podczas czytania wydawałby mi się być znaczące. Przejrzałam całość jeszcze raz i… no właśnie zrozumiałam dlaczego jeszcze o tej książce nic nie napisałam. Bo za bardzo nie mam co napisać. Książka pani Małgorzaty Tusk jest dla mnie nijaka. Brakuje jej wyrazu, charakteru, tej jakiejś siły, przesłania… brakuje jej KREGOSLUPA. Tak bym to ujęła.


 


Szczególnie blado wypadła ona po lekturze książki pani Wałesy, ale i dzisiaj, gdy jestem w trakcie czytania « Gottland » Szczygła wypada jeszcze bladziej. Nie będę jednak rzucać w jej autorkę « kamieniami » krytki bo sama wiem jak ciężko pisze się książkę a już tym bardziej swoją pierwszą książkę. A może to dopiero początek, trochę szary i nijaki ale zapowiadający coś więcej ?


 


Autorka opowiada dość chronologicznie swoje życie od dzieciństwa, poprzez studencką miłość i taki też ślub a po współczesny okres piastowania coraz to wyższych funkcji państwowych przez swojego męża. Niby wciąż jest “normalnie”, niby nic się nie zmieniło – jak wynika z tekstu ale trudno w to uwierzyć… Nie każdy jest Premierem tudzież mam takiego “gościa” w domu. W książce jest sporo archiwalnych zdjęć i jej język jest przyjemny, bardziej dopracowany niż w autobiografii pani Wałęsy, ale nie mam tutaj żadnej myśli przewodniej, jakiś silniejszych, bardziej znaczących momentów. Życie na jednym poziomie, jednej płaszczyźnie. Historia oddanej kobiety, o której nic prawie nie wiemy: Kim tak naprawdę jest? Czego pragnie? Do czego dąży? Jak się zmaga czy prześlizguje z tym I po tym co dzień jej przynosi? Może taka właśnie jest jej autorka, gdzieś z tyłu? Bez większych ambicji i pragnień?


Nie wiem, ale takie wrażenie po przeczytaniu jej biografii odnoszę.


 


Jednakże budzi mój podziw i mój zachwyt historia jej miłości z “Donkiem”. Jej opis stanowi jak dla mnie najepszą część książki. I motto zamieszczone na okładce też wydaje mi się niezwykle trafne: “Kim byłabym bez Donka? Pewnie po prostu kimś innym. Kim on byłby beze mnie?”… Tak, ci, którzy są blisko, wokół nas, zmieniają naszą egzystencję w różnym stopniu, wpływają na nią, naznaczają…


środa, 14 stycznia 2015

Popełniłam szaleństwo…

Popełniłam szaleństwo…
Modowe i zakupowe… ja, która modą się nawet nie interesuję bo mam o niej dość blade pojęcie ; ja, która biegam codziennie w dżinsach, koszuli, conversach i w kurtce ; ja, o której moje własne przyjaciółki Francuzki mówią – « no kup sobie coś wreszcie ! »…











I do tego w takim momencie! Od ubiegłego piątku ledwo dycham na zwolnieniu lekarskim bo mam zaatakowane płuco prawe i ciężki kaliber leków. Z domu mało wychodzę. Dziś jednak byłam na kolejnym badaniu krwi w laboratorium i mąż po mnie przyjechał. I tak wracając przez centrum, na jednym luksusowym sklepie z odzieżą przy Cours Clemenceau wisiały plakaty – likwidacja, 70% upustu… Coś szepnęłam, że kupiłabym sobie coś. A chodził za mną już od miesięcy nowy Duffle-Coat bo mój stary, różowiutki model wylądował na śmietniku. Mąż niespodziewanie zatrzymał się, zaparkował i pyta chcesz to zobaczymy…











I tak oto stałam się posiadaczką płaszczyka od Courrèges… może to nie jest typowy egzemplarz haute-couture ale prawie. Płaszczyk jest do kolan, esprit całkowicie “ couture”, ma pomarańczowy kolor i fioletową jak fuksja podszewkę, blisko ciała, odpowiednio wykończony… na nim, do zdejmowania, kołnierzyk z lisa z brązową wstążką. Uszyty jest z wełny i z angory jest jej aż 40% więc wygląda mięciutko, uroczo… po prostu ślicznie jak dla mnie, choć wiadomo, że o gustach się nie dyskutuje.










W sklepie siedziałam godzinę bo 3 inne płaszcze zachwyciły mnie całkowicie… ale musiałam wybrać jeden co nawet z 70% zniżką byo sporym wydatkiem.





A teraz ? Cóż siedzę i podziwiam choć myślę sobie, że najbardziej zależy mi na zdrowiu i tak wolno do niego wracam, eh…

wtorek, 13 stycznia 2015

Gdy patrzę w jej oczy…

Gdy patrzę w jej oczy…


Widzę oczy mojego dziadka. Gdy patrzę na jej twarz, gdzies za jej kobiecymi rysami rysują mi się te męskie, mojego dziadka… Złudzenie? Czy może wspólnota istnienia? Ten sam duch, te same cząstki historii, myśli i uczucia, ta sama miłość do świata?











Ciocia Maria… skończy 26 lutego 2015 roku dokładnie 101 lat. Wiek nieprawdopodobny szczególnie jeśli zestawi się go z listą “odeszłych do Pana” czytaną na końcu każdej mszy świętej w odwiedzonych podczas ostatnich Świąt w kraju parafiach. Tam królują 50-cio i 60-cio latkowie. Śmierci przedwczesne, trudno wytłumaczalne w dzisiejszym medycznym wieku postępu. Przykro o nich słyszeć ale dzisiaj zostawiam je na boku, z wyboru.











Spotkanie z ciocią Marią było jak zawsze wielkim przeżyciem i to nie tylko dla mnie ale przede wszystkim dla mojego Antka i dla mojego taty też.


To jego ostatnia żyjąca ciocia, tak droga jego sercu. Gdy myślę okres przedwojenny, korzenie mojej rodziny – myślę ciocia Maria, zwana przez nas pieszczotliwie Manią… gdy myślę Wołyń! To myślę ciocia Maria, AK? Ciocia Maria, Wałcz, mój kuzyn Jurek w Warszawie, moje ciocia malarka, wuj kochany Jurek w Wałczu i jego rodzina… I mój wciąż nieopłakany dziadek… myślę Maria!











Maria rozmawia ze mną tak jabyśmy pożegnały się wczoraj czy to przez telefon czy twarzą w twarz. Rozmawia normalnie i tylko krótkie chwile milczenia wskazują na zgromadzone w jej umyśle lata. Ciocia chodzi, uwielbia spacerować nad jeziorem, w lesie, jeździć na działkę. Robi jeszcze coś na drutach. Towarzysko jest bardzo otwarta i wciąż powtarza: “ Ja myślę Agusiu, że jeszcze trochę pożyję sobie, jak Bóg da”. Uśmiecha się przy tym życzliwie poprawiając prawą ręką koraliki na szyji. Bo ciocia pomimo  a może dzięki  zimom i jesieniom jest KOBIETA!!!











Tyle życia, odwagi, miłości i siły w tak drobnej postaci…





Bije od niej coś tak dobrego, życzliwego i ufnego. Jakże mało takich ludzi spotkałam na swojej drodze. Jakie więc wielkie szczęście mam by ją jeszcze mieć!





Jest wyjątkowa…