niedziela, 31 sierpnia 2014

Zdjecia Toronto-Etap 7 dodane

 



Namiastka...

Najsłynniejsza na świecie « podkowa » do 6 Etapu podróży oraz szkoła i plaża…

Najsłynniejsza na świecie « podkowa » do 6 Etapu podróży oraz szkoła i plaża…
Wrzuciłam dzisiaj zdjęcia do 6 etapu wakacyjnej podróży czyli do Niagara Falls. Trudno nie powrócić do wspomnień…







Tymczasem już jutro początek nowego Roku szkolnego. Mój Antek aż kipi z radości i z chęci uczęszczania do nowej szkoły. Ma już tam kilku kolegów, akurat tych z którymi gra w klubach w tenisa i w golfa więc nie będzie osamotniony. A my liczymy na to, że otrzyma w tej placówce solidną i dobrą edukację na przyszłość. Ja jestem wyprana po szkoleniach kuratoryjnych i głupotach, które przyszło mi wysłuchiwać całymi dniami. Były też interesujące propozycje, które wykorzystam w mojej pracy ale uwagi a właściwie rozkazy by zdjąć z uszu mini kolczyki w formie « krzyża » adresowane do jednej z moich koleżanek po fachu przez pana kuratora… wprawiły w osłupienie chyba nie tylko mnie.







Pewne tendencje w edukacji pulicznej we Francji napawają strachem…







Wczoraj skorzystaliśmy jeszcze z plażowej pogody i z kilku godzin na atlantyckiej plaży. Fale były tak ogromne, że wisiały czerwone flagi i helikoptery patrolowały wybrzeże mogliśmy się więc kąpąć tylko na brzegu ale to wystarczyło. Za to widoki zapierał dech w piersiach. Zabraliśmy antkowego przyjaciela – Lucjana i chłopcy szaleli razem!







To była dla mnie krótka przerwa wytchnienia boo d kilku dniu już spędzam całe godziny w pracy i dziś pomimo niedzieli też pracuję nad lekcjami, cały dzień. Wyjątkowo ale trzeba… początek roku.







W przyszły week-end jak będzie ładnie mamy ochotę na Pireneje – 2 dni marszu w górach… byłoby fajnie.



Dobrej niedzieli!

środa, 27 sierpnia 2014

Inna szkoła

Inna szkoła i kilka zdjęć z krainy Tysiąca wysp czyli etap 5 dodanych…


Dziś rozpoczęłam pracę. Na początek dwa dni szkolenia w kuratorium. Nie mam nic przeciwko szkoleniom ale żeby to czemuę służyło ? Tymczasem panowie z kuratorium od lat serwują nam ten sam lekko odgrzany dyskurs o ważności i wielkości naszej misji – to przez 3 bite godziny rano. Popołudniu praca w grupach – nowa pedagogika, nowe projekty, reformy, wynalazki, programy komputerowe… Jutro mam taki cały dzień. W piątek względny spokój od poniedziałku zacznie się na dobre.











Tymczasem dzisiaj dostaliśmy list z NOWEJ SZKOLY Antka… prywatnej, katolickiej szkoły z tradycjami... Nie wiem czy mój syn się tam zaadaptuje, czy będzie mu tam dobrze? Mam nadzieję, że tak. Czuwam narazie z ręką na pulsie. Jednakże już same przysłane dokumenty mówią wiele. W eleganckiej granatowej teczce, z inicjałami szkoły i fotografią:





  1. List dyrektora szkoń do rodziców i do uczniów. Czytam w nim min:








“ W ubiegłym roku szkolnym po raz kolejny nasza szkoła uzyskała najlepsze rezultaty w Akwitani:





-          egzamin kończący gimnazjum zdało 286 uczniów na 286 przytępujących w tym 240 uzyskało najwyższe oceny.





-          Maturę zdało 229 uczniów na 229 przystępujacych w tym 98 otrzymałŁ najwyższe oceny ( wiąże się to z dalszą edukację we Francji)”





Czytam dalej jak to im gratuluje, jak gratuluje rodzicom, jakie nadzieje wiąże z kolejnym rokiem szkolnym I na koniec cytuje Edith STEIN: “Sztuka edukacji”





“Sens, który nadaję sztuce edukacji równa się aktowi tworzenia: kiedy wszystkie inne czynności ludzkie dotyczą tylko ludzkich zdolności, edukacja penetruje znacznie głębiej, aż do ludzkiego ducha, do tej substancji, która nas stanowi i nadaje jej nową formę a przez ten akt stwarza na nowo CZLOWIEKA”











Zachwycam się tymi słowami… są takie prawdziwe. I tak właśnie widzę mój zawód.





2. Następnie do teczki załączone są wszystkie dokumenty dotyczące działania szkoły – regulamin wewnętrzny, kalendarz zajęć na cały rok, wszystkie numery telefonów i kontakty, dane dotyczące zapisów do stowarzyszeń sportowych i artystycznych w szkole i to od najmłodszych lat. Antek chce do chóru! Jest i gimnastyka i szermierka, i badminton, i surf, rugby i golf, teatr i zespoły muzyczne… Podane są wszystkie daty wakacji, wolnych dni oraz daty zebrań rodziców – 3 w roku, w podstawówce, na cały rok, są już przewidziane..  Przewidziano również dni liturgi i innych celebracji, mszy, ekumenicznych spotkań – na terenie szkoły znajduje się wielka kaplica. Wiem już nawet, że mój syn do 1 KOMUNII przystąpi ze swoja klasą 31 maja – mogę zapraszać gości…











Podziwiam tę organizację i odpowiedzialne podejście do edukacji, roku szkolnego, nas rodziców a przede wszystkim dzieci… I odczuwam głęboką radość z faktu, że mój syn do tej właśnie szkoły będzie chodził!

wtorek, 26 sierpnia 2014

Udalo sie w koncu wkleic kilka zdjec z Ottawy, do 4 etapu podrozy...

Udalo sie w koncu wkleic kilka zdjec z Ottawy, do 4 etapu podrozy...



Dzien jednak zaczal sie od joggingu i kilkunastu minut gimnastyki. Pozniej bylo spotkanie z moja terapeutka od medytacji, spotykamy sie co jakies dwa, trzy miesiace. Nastepnie w ksiegarni zakupilam potrzebne mi podreczniki... dostalam caly zestaw, od wszystkich wydawcow za darmo do liceum na koncu tegp roku szkolnego, bo jak do tej pory uczylam w liceum. Zajmuje mi to pol szafy teraz... Ale ide do gimnazjum i ... podrecznikow mi bylo brak. W przyszlym roku powinnam dostac caly zestaw do gimnazjum wiec pozniej powinno byc darmowo. Kupilam tez ksiazke Antkowi do angielskiego oraz krem do ciala, plyn do demakijazu i wode termalna w sprayu Avene... bo lubie! Aha i jeszcze spray na glowe Antka, odpychajacy wszy... bo po zeszlorocznej atrakcji z wszami ze szkoly wolalabym uniknac w tym roku, wiec bede zapobiegac. Plyn jest na bazie olejkow roslinnych - huiles essentielles.







Dotarlam kolo poludnia do domu. Antek wrocil z biblioteki z kolegami i przytaskal 20 ksiazek - tylko dla niego. Pani bibliotekarka polecila mu powiesc o starozytnym Rzymie i sie nia zaczytywal dzis popoludniu, bo za oknem leje. Ale zapasow ksiazkowych ma na 3 tygodnie bo moj Antek czyta srednio 1 ksiazke dziennie!



Dzis zaczal tez ze mna gotowac... podpuszczonym Félixa przykladem... zrobilismy Chili con carne na obiad, a na przystawke salate z pomidorami... musze go uczyc by nie byl niezdara jak jego tata ha, ha, ha!



Po obiedzie ja ruszylam do pracy i uf, uf... robie planinng na caly rok, dla kazdej klasy i samo to zajelo mi juz z 4 godziny. Przegladam podreczniki... mysle jak wcielic w zycie moja nowa pedagogike wyuczona w zeszlym roku tzw: ilots bonifiés... przygotowalam dokumenty dla dzieci i ich rodzicow by przedstawic im zasady i reguly. Mysle, ze wiekszosci powinno sie spodobac.







Teraz Antek jest na treningu tenisowym. Jego tata go odbiera. Kolacja bedzie jak zwykle o 20h - duszone z dymkami i z czonskiem cukinie oraz mieszanka kasz, na deser jogurty.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Popołudniowa plaża nad Oceanem, Ottawa i mania prześladowcza




Spędziliśmy dziś bardzo miłe godziny w Le Porge, czyli w malutkiej miejscowości położonej nad oceanem. Są tam wspaniałe plaże z białym piaskiem, ogromne, szerokie. Dochodzi się do nich przez wydmy i przez sosnowy, cudownie pachnący las. Zabrałam dzisiaj po obiedzie, o 14h Antosia mojego I jego najstarszego kolegę czyli Félix’a i pojechaliśmy.

 

Dwa lata temu mój mały dostał na urodziny od Félix’a piękny, ręcznie robiony latawiec w kształcie orła. Zabraliśmy więc ten latawiec, kilka gier, podwieczorek… I na 20h30 wróciliśmy do domu, na kolację. Bardzo fajnie było. W końcu poskakałam w falach, poopalaliśmy się, puszczaliśmy latawiec aż się zbiegowisko dzieci zrobiło i każdy chciał go potrzymać… później chłopaki zbudowały zamek, kilka basenów bo zaczął się przypływ.

 

Mile spędzony dzień.

 

Tymczasem chciałam wkleić zdjęcia z Ottawy ale nie działa funkcja zdjęciowa. Moze jutro?

 

Wchodząc na komputer najpierw otwieram mojego bloga… I co widzę? Kilka anonimowych złośliwości, jak zawsze  I Liczba wejść ze strony – najwięcej od tygodnia z dzienniki… com i z bloga Satine… na dziennikach nie piszę od 2010 roku, osobę o nicku Satine zapamiętałam jako wybitnie złośliwą… dziś rano weszłam na dzienniki… com bo czytam tam dwie osoby, kiedyś trzy ale tą trzecią kilka miesięcy temu szerokimi wyrazami empatii wypędzono… zostały więc dwie i co widzę?

 

Wpis adresowany do mnie…

Otworzyłam a w nim spora dawka emocji, kogoś trafił “szlag” jak to sam napisał bo ja “takie rzeczy o Ameryce napisałam”… to już nie jest niechęć, to już nie jest nielubienie ani brak szacunku. To jest choroba, jakaś mania prześladowcza nie mających co robić w swym życiu pań. Nie mogą one w żaden sposób zrozumieć, że każdy może postrzegać tę samą rzeczywistość inaczej, ba, może nawet to opisać inaczej I nie tak “jak każą”, nie pod publiczkę, tylko po swojemu. Wyraźnie im to przeszkadza. Na siłę będą nawracąć na jedyną słuszną drogą i jedyne słuszne opinie – czytaj ich. Jakiś syndrom sowieckiej mentalności? Czy prymitywizm myślowy? To naprawdę nie jest takie trudne… wystarczy otworzyć szeroko swoje serce, swój umysł i swój mózg i powiedzieć może na początek na głos? Łatwiej będzie? : Nie podoba mi się to co X czy Y pisze, mówi, nie zgadzam się z tym, widzę to inaczej, ale będę walczył o to by ten X czy Y mógł tak napisać… bo to jest prawdziwa wolność i szacunek i dla wolności i dla drugiego człowieka. Jedna z dewiz Ameryki zresztą skoro o niej tutaj mowa.

 

Jak widać dla niektórych zbyt trudne. Opluć, wyszydzić, obrzucić błotem, chętnie anonimowo I dać ujście swoim frustracjom, osądzając moralizatorsko i koniecznie z gory. Szkoda, że jesteśmy tacy maluczcy bo wierzę, że każdego z nas stać na dużo więcej.

niedziela, 24 sierpnia 2014

Ale będę miała daleko… oraz kilka migawek z Montréalu w etapie 2.

Ale będę miała daleko… oraz kilka migawek z Montréalu




Pojechałam dzisiaj do mojej nowej szkoły, do gimnazjum tym razem. Będę miała 6 klas – szóste, piąte i czwarte, w tym roku, czyli dzieci 11,12 i 13 lat. Sporo godzin. Ale przydzielono mnie do gimnazjum nieco odległego od mojego miejsca zamieszkania choć nie powinnam narzekać bo moją koleżankę z zeszłego roku wysłali do Souston, jakieś 2 h drogi na południe od Bordeaux i się biedaczka musiała przeprowadzić tego lata. Ja będę pracować pod Bordeaux, 26 kilometrów mam od obecnego domu w jedną stronę ale biorąc pod uwagę fakt, że to miasto to dziś w niedzielę jechałam równo 1 godzinę, więc pewnie będę dojeżdżać z 1,5 h w jedną stronę dziennie. Razem 3 godzinny dziennie samego transportu…



Ciężko będzie…







Zdanie certyfikatu z rosyjskiego do klas europejskich staje się koniecznością by mieć szansę na przybliżenie się do miasta, do centrum. Nikogo oczywiście to nie obchodzi, że do gimnazjum w miasta żaden transport nie dojeżdża, twoja sprawa… dobrze, że mam samochód bo bym musiała kupować na łapu capu teraz… a mój mąż już chciał ten mój samochód z trzy razy sprzedać ! niedoczekanie… będę musiała zmienić zresztą na nowszy model bo mój ma już 7 lat. Trochę stary i co roku teraz muszę na kontrolę jeździć przez to brrr… a było co 2 lata do tej pory, do 6 roku życia pojazdu !







Zobaczymy w praktyce jak to wyjdzie z tymi dojazdami.







Tymczasem wracam pamięcią do Montréalu - zdjecia dodane w etapie 2 opisu podrozy.

sobota, 23 sierpnia 2014

Czyż to nie jest miłość ? - czyli podróż, której nie można zakończyć.

Czyż to nie jest miłość ?  - czyli podróż, której nie można zakończyć.


Zaczęłam ładować zdjęcia z aparatu na computer. Zajmie mi to kilka dni bo zdjęć jest ponad tysiąc a niektóre trzeba jeszcze dopracować. Załadowałam pierwszy tydzień i początek tygodnia u mojego wuja Edwarda, w Brandon. I odkryłam tę serię portretów składającą się z dziesięciu zdjęć. Antek i wujek, z najróżniejszymi minami, w znakomitych pozach, u wuja w domu.





I coś bije z tych zdjęć, jakaś taka nieokreślona radość i miłość. Już pierwszego dnia wiedziałam, że pomiędzy moim synem a 88 – letnim wujkiem narodziło się coś nagle, szybko, spontanicznie i że będzie trwać. Właśnie połączyliśmy się z wujkiem na Face time. Antek aż piszczał z radości… jak to dobrze móc się widzieć i rozmawiać pomimo takiej odległości !





 





Ta miłość amerykańskiego a raczej kanadyjskiego seniora i mojego syna są niezwykłe…





 





I tak nie mogę podsumować tej podróży w żaden sposób bo to była tak wyjątkowa podróż i tak bogata pod każdym względem, że niestety się nie da…





Mogę podać drogi i miejsca, które odwiedziliśmy, liczbę kilometrów przelecianych i przejechanych, nasze menu, uwagi, nazwy hoteli o nawet mogę podać dokładna sumę pieniędzy, którą wydałam na to czy na tamto… ale jak opowiedzieć o emocjach, o odczuciach, o tej miłości i przyjaźni, którą dzieliliśmy ?





 





Nie da się…





 




Trochę pokażą zdjęcia… resztę trzeba przeżyć i otworzyć się na nią…





 





Zdjęcia bedę zamieszczać systematycznie, wbrane i odsyłać do danego etapu podróży.


Ps: Po raz kolejny zwracam wasza uwage na fakt, iz nie zamieszczam na moich blogach anonimowych ani zlosliwych komentarzy. Prosze sie podpisac pod komentarzem jesli zyczycie sobie by zostal opublikowany.

czwartek, 21 sierpnia 2014

Etap dwudziesty dziewiąty - z domu i o tym jak dom spadł mi z nieba!

Uff... Prawie 24 godziny to trwało ale w końcu dotarliśmy! Jesteśmy cali, zdrowi tylko nieco zmęczeni choc ostatnie godziny znów nas z lekka podekscytowaly. Ale, od początku...
Wczoraj, czyli w środę rano amerykańskiego czasu, opuscilismy nasz hotel w Bostonie. Autostrada, głownie 89, dojechaliśmy do kanadyjskiej granicy. Tam pusto! Wielkie nieba! Nie tak jak dwa tygodnie temu. Miły celnik kanadyjski zapytał grzecznie : 
"- czy wiozą panstwo broń?
- nie.... Buuu..
- czy przewożą panstwo prezenty dla osób w Kanadzie?
- nie, dziś mamy samolot i wracamy do domu, do Francji.
- to miło! A czy maja panstwo ze sobą jakaś amerykańska żywność, której nie wolno wwozić do Kanady?
Nasze rozdziawione buzie...
- mamy 3 jabłka, 2 banany i 3 muffinsy...
- a to nic, nie wolno wwozić ziemniaków i jagód.
nasze opadniete " kopary"... Nie zapytaliśmy dlaczego.
- bezpiecznej drogi! 
Pomachal nam na pożegnanie.

droga była bezpieczna... Do Montrealu, na lotnisko Trudeau, gdzie oddaliśmy nasz śliczny samochód, który tak dzielnie nam służył przez dwa tygodnie. Dwie godziny czekania, czekolada na gorąco i samolot KLM, kierunek Amsterdam... McDouglas... Fajnie sie leciało i szybko bo tylko 6:30 h gdy w tamta stronę lecielismy 7:50h. 
A Amsterdamie.... ZIMNO, jak zima dosłownie! O 8 h rano jakieś 10 stopni. Ludzie w kurtkach a my? W krótkim rekawku... Bo mieliśmy przecież lato! 
Tutaj kilka godzin czekania, zmęczenie straszne, zielona herbata na otwarcie oczu, fotele masujące na powrót do formy. Lotnisko w Amsterdamie jest naprawdę super wyposażone, duże i bardzo wygodne.  Kolejny lot KLM/ Air France do Bordeaux. Mały samolot na 100 osób, trzęsło jak zaraza! Ja juz tylko zdrowaski mówiłam bo boje sie tego irracjonalnie. 
Bordeaux,  23 stopnie, słońce i obloczki... Fajnie... Domek nasz, nasz samochód, który wydał nam sie nagle taki szczupły, chudzinka nasza... Jak Antos wykrzyknal. W domu cisza, spokój, pierwsza pralka, kąpiel, kilka telefonów do ukochanych osób... I jakis taki mętlik w głowie. Coś było, były wakacje, ale ja po takich wakacjach potrzebuje wakacji teraz by odpocząć a tymczasem do pracy czas bo budżet trzeba uzupełnić. Taka podróż to spory koszt choc i tak staraliśmy sie go ograniczać. 

Jedna z kochanych osób zapytała mnie co z tym domem? Z tym zwiedzanym tuż przed wyjazdem, który tak nam sie podobał. Odpowiedziałam, ze sprawa umarła, ze agent nieruchomość sie nie odezwał. Dosłownie godzinę pozniej telefon... Ten sam agent...
" - wrócili panstwo z wakacji?
- taaak... A kto mówi?
- XY, sa jeszcze panstwo zainteresowani tym domem?
kilka sekund ciszy bo nikt z nas nie wierzył, ze ten dom trafi do nas.... Byliśmy pewni, ze facet sie nie odzywa, dał komuś innemu, tym bardziej, ze chętnych nie brakowało...

- tak oczywiście! Ale...
- czy możemy podpisać umowę? Trzymałem ten dom dla państwa....
wyraznie wyczulismy sympatie w jego głosie.... Juz przed wakacjami dobrze nam sie rozmawiało bo facet Kanadyjczykiem jest... Zreszta..."



 Tak wiec od 1 października, jesli podpiszemy umowę będziemy mieszkać w nowym, większym domu.... 
I jak tu nie wierzyć, ze potarcie stopy Johna Harvarda przynosi szczęście??? Nawet mi moje dziury w budżecie nie straszne, bo pieniądze rzecz nabyta, czyż nie? 

wtorek, 19 sierpnia 2014

Etap dwudziesty ósmy - Harvard, MIT i szalone zakupy!

Tak, to nasz ostatni dzien zwiedzania w Ameryce. Jutro czeka nas droga, ponad 400 km do Montrealu skąd wieczorem, mam nadzieje szczęśliwie, odleci nasz samolot powrotny, via Amsterdam, do Bordeaux. W domu będziemy dopiero w czwartek popołudniu. To sporo czasu, sporo samochodu, granic, lotów i oczekiwania. Ale najważniejsze by było szczęśliwie. 





Dziś powitalo nas cudowne słońce i 29 stopni na termometrze. Od miesiąca mieliśmy tutaj 1 dzien deszczu a tak wciąż słońce, wciąż od 25 do 30 stopni. Wielkie upały nas ominęły jak i brzydka pogoda. Zjedlismy amerykańskie sniadanie w hotelu.... Człowiek zaczyna sie przyzwyczajać do tych mega śniadań! 


Sok z pomarańczy, jabłek, albo żurawin. Ja biorę następnie tosty i jajecznicę, na początek, następnie duża kawę z mlekiem i wielkiego Muffina albo z jagodami albo z jabłkiem. Po czym pękam! Moi panowie rożne płatki śniadaniowe, bagel, i inne pain perdu.... 





Podjechalismy po tym obzarstwie do stacji metra i dalej 3 przystanki do Harvardzkiego skweru. Wdrapalismy sie na gore i po odwiedzeniu Visitor Center i zdobyciu cennych map ruszylismy zwiedzać. Uniwersytet zajmujący od lat 1 miejsce we wszelkich klasyfikacjach, dysponujący w swej kadrze najwieksza ilością naukowców nagrodzonych Noblem i nie tylko, liczący około 20 tysięcy studentów.... Został założony w 1636 roku. Jego pierwszym darczyńca był John Harvard stad nazwa tego uniwersytetu. Zdumiewa samo położenie w mieście Cambridge ale to wlasciwie jest Boston. Dzisiaj jedna z dzielnic Bostonu. Studia tutaj to gwarancja dobrej i znakomicie płatnej pracy na światowych rynkach. Ale to przede wszystkim olbrzymiaaa przyjemność i tez wielki koszt, No chyba, ze sie zdobędzie jedna z rzadkich pomocy stypendialnych, która i tak wszystkiego nie pokryje. To uniwersytet dla wybranych albo pochodzących z elit, zasobnych elit, albo wybranych przez Boga ze specjalnymi zdolnościami. Dziś widzieliśmy jak napływali studenci pierwszego roku z rodzicami. Zaczynaja sie kwaterowac na nowy rok akademicki. I od razu przypomniało mi sie jak Hillary Clinton w swej biografii opisywała ten proces - instalacji jej córki  w Stanfordzie. Prezydencka para osobiście zawiozła i wniosła do studenckiego pokoju walizki i kartony ich dziecka. Wzruszające to mama Hillary opisała wiec odsyłam do książki....





My obserwowaliśmy dzisiejszych studentów. Coś niesamowitego... I aż mi sie łzy w oczach kręciły bo ja tez bym chciała.... Sam uniwersytet jest ogromny. My zwiedzalismy najstarsze części i te najpiękniejsze : klub profesorski, dwie biblioteki z dziełami z XVI wieku.... Buuuuuu, bibliotek jest 25, a liczba dzieł przekracza 17 milionów! To największy zbiór uniwersytecki na swiecie. 


Kościół chrześcijański w samym centrum centralnego Harvardzkiego placu jednoczy... Z przyjemnością przeczytałam, ze 2 wrzesnia poranna modlitwę o 8:45 do 9:00 poprowadzi sam prezydent uniwersytetu, historyk... Nazwisko muszę odszukać. 





Kaplica oddająca hołd poległym w rożnych wojnach byłym studentom przytłacza wielkością neogotyckich witraży. A po Old Yard i po New Yard biegają wiewiórki, na rozstawionych krzesłach studenci gawedza,  pracują, jedzą i my tez dolaczylismy sie z obiadowymi kanapkami do tego młodego tłumu. Oj miałam dzisiaj 20 lat mniej! W mojej głowie, w moich marzeniach, w moim odbiorze tego co wokol. 





Popołudniu podjechalismy pod MIT i tam choc było mniej do zwiedzania uwiecznilismy sie na fotografiach, przed najsłynniejszym i najlepszym instytutem  technologicznym na swiecie.





W butiku Harvardzkim zakupilismy sobie wszyscy w trójkę bluzy uniwersytetu, oryginalne! A Antek dla swoich kuzynów zakupił ołówki z napisem Harvard, po czym stwierdził ze jesli on może to on by juz dziś zapisał sie na zaś, na studia tutaj. Oj marzenie.... Ale marzenia sa od spełniania wiec ńie watpię w to, ze za 8 lat dokładnie będę tutaj instalować mojego syna. Pozostaje tylko kwestia wyboru fakultetu! 





Wieczorem pojechaliśmy po jedzenie, jak zwykle coś na ząb by sie przydało wieczorną pora tym bardziej, ze jak Amerykanie na obiad jemy kanapki i zupy. I tak całkiem przypadkowo, bo nic juz kupować nie zamierzałam widząc koszt tych wakacji zaszliśmy do sklepu o nazwie Goods Home... I sie zaczelo.... 





MASAKRA








Okazał sie, ze to sklep z wyprzedażami... Wiec były połówki Ralph Lauren, spodnie, spodenki, sukienki, dresy, bielizna, koszule, kurtki, torebki, walizki na szczęście tez były bo musieliśmy jedna kupic! Aha o kosmetykach zapomniałam... Nie wiem jak ońi to tutaj robia ale w zyciu nie widziałam takich cen! Gdy w Europie walizka Samsonit kosztuje 300 euro tutaj taka sama kupiłam za 79 dolarów czyli za 54 euro??? Gdy perfumy i kremy Elisabeth Ardene kosztują 60 euro u nas tutaj te same mam za 20! Antka odkupiła za wszystkie czasy... Koszule R. Lauren za 19 dolarów, jeansy Levis za 16 dolarów... Dobrze, ze wczesniej takiego sklepu ńie znalazłam bo bym miała problem z powstrzymaniem sie w zakupach. Nie potrafię sobie jednak wytłumaczyć tych różnic w cenach i w płacach? Średni Amerykanin może tyle konsumować i żyć na wyjątkowo wysokim, materialnie, poziomie bo jego pieniądze starczają na wiele, bardzo wiele. Moje niestety na znacznie mniej a tez pracuje ha, ha, ha... 


Wdzięczna jestem jednak bardzo za to, ze mogłam choc raz z tego dobrobytu made


in America skorzystać! Wdzięczna jestem bardzo za cały ten cudowny czas, za pogodę, za loty, za ludzi, za spotkania, za zwiedzanie, i nawet za wpadki....  Za mojego wuja cudownego, za moja dobra rodzine w Kanadzie, za uśmiechy przypadkowych ludzi... Ta podróż pozostanie na zawsze z nami, jak i wiele innych... Inspiruje, uczy, koryguje...


Bilans napisze po powrocie. 

poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Etap dwudziesty siódmy - letnie rezydencje Kennedich i co jest z tym amerykańskim jedzeniem?

Dzisiejszy dzien był wspaniały! Po prostu wspaniały! Po śniadaniu udaliśmy sie na półwysep Cape Cod, około 100 km na południe od Bostonu. Zjechalismy obwodnica 95 do autostrady 93 i następnie droga numer 3 wjechalismy na półwysep. Była śliczna letnia pogoda. Juz przekraczanie samego historycznego mostu pod którym przepływa ponad stuletni kanał Cape Cod jest bardzo przyjemnym doświadczeniem. W oddali połyskujący Atlantyk, na kanale białe zagłówki i inne statki a most ma stara, metalowa konstrukcje.

Cape Cod to ta piękna, cukierkowa Ameryka. Z cudownymi domami, idealnie utrzymanymi trawnikami, kwiatami, które wybuchają kolorami. Wszystko to w Morskim i w leśnym krajobrazie, w którym wlasciwie przy każdym domu powiewaja amerykańskie flagi! W Kanadzie podobnie. Ciekawe dlaczego ten patriotyzm tak sie tutaj wyraża a zupełnie nie widać go we Francji, ani w Polsce z wyjątkiem wielkich uroczystości narodowych... Choc to tez nie to samo.

Autostrada 6 która obejmuje cały półwysep, około 90 mil długi, wjechalismy do miejscowości - kanapki czyli do Sandwich. To najstarsze miasteczko na półwyspie, założone w 1624 roku. Taka miniaturowa bombonierka z domami, młynem, kościołami w bieli i kwiatami. Coś przepieknego i do tego z bogata historia! To na ten półwysep tyle, ze na jego cypel przypłynął słynny statek Myflower, ten z pielgrzymami zwanymi od tej pory Pilgrims Fathers,  pierwszymi WASP współczesnej Ameryki. Pamiec o nich pomimo czterech dzielących nas stuleci wciąż jest tutaj żywa i celebrowana.
W biurze turystycznym zaopatrzylismy sie w odpowiednie mapy i porady i stad ruszylismy juz droga 6a czyli, stara, historyczna droga półwyspu. Powoli, z namaszczeniem mijaliśmy wspaniałe posiadłości i skromniejsze domki imarzylismy o tym by choc jeden malutki tutaj mieć! Sa tak rożne od naszych zabudowań i tak bardzo mi sie podobają. Może kiedyś spełnienie moje marzenie i wybuduje sobie taki domek we Francji?

Co kilkanascie kilometrów zatrzymywaliśmy sie przy plażach by robić zdjecia. Zamoczyć nogi. Trochę to męczące było bo na półwyspie nie mozna ot tak zaparkować. Każdy parking to 15 dolarów i na cały dzien, nawet jak wyjedziesz po 10 minutach. Ale nasz francuski wdzięk zrobił swoje... Ani razu za parking nie zapłaciliśmy. Z szerokim uśmiechem proponowano nam gratis.... Rozplywalismy sie wiec i my w uśmiechach i w podziękowaniach. Mieliśmy fart.

Lunch zjedlismy w tradycyjnej knajpce a były to.... Kanapki z HOMAREM... Tak specjalność lokalna - lobster rolls... W zyciu jeszcze czegoś takiego nie jadłam! Pyszne było! Ale trochę mało na nas zarlokow wiec dokupilismy lody. Po lunchu ruszylismy w stronę Hyannis, na południe półwyspu gdzie rodzina Kennedich posiada kilka posiadłości w tym te najbardziej znana należąca do byłej rodziny prezydenta. Mozna ja dostrzec tylko z płazy, wlasciwie górne piętro i dach. Inne sa lepiej widoczne. Trudno sie dziwić ze w takim pięknym miejscu chciał odpoczywać. Pofotografowalam co mogłam. I na koniec wbiegaliśmy do Atlantyku! Po tej stronie smakuje tak samo jak po naszej ale samo doświadczenie było radosne.
Wróciliśmy powoli do Concord zatrzymując sie po drodze w supermarkecie w naszej mieścinie by kupic coś na kolacje. Znów jakis luksusowy supermarket... Wszystko było sery z Włoch i z Francji, mięs, owoców i gotowych dań masa. I tak co mnie zaskakuje to, ze w restauracji np dzisiaj za 3 kanapki z HOMAREM, dwa lody zostawiłam 40 dolarów plus napiwek a w sklepie, gdzie przecież jedzenia minie serwują tylko 5 dolarów mniej, tylko na jedna skromna kolacje. Ceny na żywność w porównaniu do cen restauracyjnych sa horendalne. Najtaniej jest w fast foodach... Tam kanapki juz za 4 dolary sa.... W supermarkecie za 6 dolarów minimum. Skąd ta roznica i co jest w jednych i z drugich kanapkach? Mysle sobie, ze po prostu w fast foodach dają same rozmrozone i najgorszej jakość jedzenie, gorsze niz w sklepie. Po cenach sadzac?  Bo to jedzenie, które kupuje w supermarkecie jest znakomite w smaku, w zapachu... Codziennie biorę maliny, jagody, brzoskwinie, jakieś zupy juz gotowe, w kubkach, sałatki warzywne, szynki i wszystko jest naprawdę wyjątkowo smaczne. Czesto lepsze niz w restauracji.

Jutro Harvard i MIT, ostatni etap przed srodowa droga z Bostonu do Montrealu i samolotami powrotnymi tym razem przez Amsterdam. Brr... Boje sie latać tak daleko ale muszę wrócić, nie mam wyjścia. 27 sierpnia rozpoczynam znów prace.

niedziela, 17 sierpnia 2014

Etap dwudziesty szósty - śliczny Boston i młody Elvis!

Od wczoraj jesteśmy w Bostońie a wlasciwie pod Bostonem w ślicznej, historycznej miejscowości - Concord. Przyjemńie kojarzy sie z Paryżem, czyż ńie? Ale mało ma wspólnego ze stolica Francji. A znaleźliśmy sie tutaj po zmianach przez mojego męża wprowadzonych bo początkowo mieliśmy zainstalować sie w Brockton. Po refleksji wybór padł jednak na Concord. To pod Concord miała miejsce pierwsza bitwa amerykańskiej rewolucji w 1775 roku. Nieopodal po raz pierwszy wojska amerykańskie zwyciężyły Brytyjczyków. W XIX wieku Concord to kolebka literacka Stanów Zjendoczonych. Ralph Waldo Emerson czy Louise Alcott tworzyli tutaj i akcja słynnej powieść " Cztery córki doktora March" rozgrywa sie wlasnie tutaj, w Concord. Jak dobrze czuć w powietrzu te atmosferę i stapajac po starych śladach odczytywać zapomniane wersety i zdania. 

Wczoraj przeszliśmy sie trochę po tzw : Historic Concord bo tutaj, w hotelu mieszkamy. Wieczorem udaliśmy sie na kolacje do włoskiej restauracji, po dzisiejszej wizycie w Bostońie mniemam, ze to tutaj dominująca kulinarna tendencja, gdzie było po prostu pysznie! Dokładnie tak jak we Włoszech. Po krótkiej rozmowie okazało sie, ze właścicielem miejsca jest syn Włochów i ze w jego kuchni w 90% właśnie Włosi pracują. 

Dziś rano pojechaliśmy samochodem do ostatniej stacji metra, na czerwonej lini, i ruszylismy do centrum Bostonu. W planach mieliśmy przejście całego Freedom Trail, ponad 3 miłe, na pieszo i zwiedzanie najsłynniejszymi historycznych obiektów miasta. Oznaczona czerwonymi cegłami trasa biegnie wokol znaczących kolonialnych budynków miasta oraz przypomina o walce Brytyjczyków z Nowymi Amerykanami. To korzeńie współczesnej, dzisiejszej, niezależnej Ameryki. Od zachwytu do zachwytu - tak bym określiła te trasę. Stare XVII i XVIII wieczne budynki komponują sie w jedna harmonijna całość z nowoczesnymi buldingami. Miasto jednak ma ludzki wymiar, to znaczy, ze do najważniejszy budynków mozna dojść pieszo. Jest duzo turystów z całego swiata ale nie czuje sie tej presji, która towarzyszyła nam na Manhattanie, gdzie człowiek dosłownie zderza sie z innymi przechodniami. Boston to tez miasto parków. Ta zieleń sprawia, ze mozna odpocząć, zatrzymać sie, pomyśleć. Urzekają tutaj stare cmentarze w samym centrum miasta z nagrobkami z XVII i młodszych wieków. W Nowym Yorku tez jest taki cmentarz, na samym Manhattanie, nieopodal Ground Zero... 

Trudno opisać te ilośc wrażeń i piękna w oczach. Budynki z czerwonej cegły ukwiecone, mosty, port Bostonu i niesamowite włoskie restauracje ale tez najstarsze amerykańskie tawerny, jedna z nich była ulubiona John Kennediego czyli byłego prezydenta USA. I w jednej z nich zjedlismy lunch. 

Na końcu naszego marszu zwiedzalismy najstarszy statek wojenny USA czyli USS Constitution, przycumowany i piekńie odrestaurowany w porcie Bostonu. Służył amerykańskiej armii od 1797 do 1933 roku czyli prawie 150 lat! To ewenement w historii marynarki wojennej. Wrażenia, wrazeńia... A nasilil je młody marynarz.... Który ubrany w jakiś XIX wieczny strój opowiadał dramatycznie o swojej misji na statku a wyglądał, wyglądał jak... Młody Elvis!!!

Dla mnie to zupelńie nie bez znaczenia! Musiałam go sfotografować bo bardzo ńiegrzecznie wysłuchałam dwa razy jego znakomitej interpretacji szczerzac przy tym zeby jak jakaś nawiedzona nastolatka. Moj maz i moj syn niczego ńie zauważyli. Skupiali sie na kulach do armat i starych mapach. 

Spod statku wzięliśmy taksówkę by dojechać do Bacon Hill, znakomitej dzielnicy miasta, znajdującej sie tuż za State House czyli za regionalnym parlamentem ze złota kopuła. To dzielnica szykowna  polityków, profesorów.... Ma w sobie coś europejskiego. I tutaj zobaczyłam przy jakimś instytucie badawczym supermarket, był przy niedzieli otwarty. Postanowiliśmy wiec kupic coś na kolacje... Wyszło drożej jak w restauracji. Bo Boston jest bardzo drogim miastem niestety... Ale jakże pięknym! 

Jutro wyprawa na Cape Cod, kurort Bostonczykow. Jedńo z ulubionych miejsc prezydentów i ich rodzin. 

sobota, 16 sierpnia 2014

Etap dwudziesty piąty - " prymitywizm" Amerykanów.

Niefajnie sie zaczął dzisiejszy dzien a raczej noc. Było kilka minut po północy jak obudził mnie ostry ból gardła i całej jamy ustnej. Po cichutku pobiegłam do łazienki. Zapalilam światło. Otworzyłam usta przed lustrem i zamarlam. W środku czerwień jak z królewskiego płaszcza i ból, pieczenie... Nie do wytrzymania. Wzięłam środek przeciwbólowy, wypiłam trochę wody i mysle sobie przejdzie... Posiedzialam kilkamnascie minut w łazience. Po chwili wszedł nieco zaspany Antek patrzę na niego niedowierzajac a moje dziecko trze całe czerwone i opuchnięte oczy. Męża nie musiałam juz budzić wstał sam z bardzo bolącym gardłem, w ogniu. Najbardziej jednak przestraszylismy sie oczami Antka bo zdarza mu sie taka alergiczna reakcja we Francji ale nigdy tak rozległa, na obu oczach i tak cholernie czerwona. Przestraszylismy sie na żarty. Zadzwoniłam do recepcji pomimo nocnej godziny i poprosiłam o wezwanie pilńie lekarza do hotelowego pokoju. Po około 45 minuta przyjechał facet w średnim wieku. Obadal nas, popatrzył, zrobił wymazy z gardeł... I stwierdził - ostra reakcje alergiczna-zapalna na silne zanieczyszczenie powietrza w Nowym. Yorku. Dał nam od razu lek do psikania, połykania, smarowania dla Antka. Jego krople do oczu miałam z Francji.
Wychodząc coś wspominał o " wrażliwości Francuzow na amerykańskie pełne spalin powietrze" . Nie bardzo mi sie to spodobało... A moj maz wręcz rzucił coś o prymitywizmie Amerykanów i ich zaśmiecaniu planety.
Na szczęście obeszło sie bez rękoczynów! Leki nam pomogły nieco, ale nie do końca jeszcze.
Dziś rano musieliśmy ruszyć do Bostonu. Nasz pobyt w NY dobiegł końca i chyba dobrze. Jednakże nie było zbyt łatwo dziś rano.

Najpierw wyjazd z NY, pomimo sobotniego poranka znowu korki. Rozwalone drogi, śmieci całe gory na północy Queens i na Bronxie, gdyz nieopodal, autostrada 278 przyjezdzalismy. Kolejny most do przekroczenia i znów tylko okienka na EZ pass albo na cash.... Jak człowiek ńie ma gotówki a tylko kartę kredytowa to przez głupi most nie przejedzie, z autostrady płatnej nie skorzysta bo jak twierdzi moj Francuz maz, z bardzo krytycznym stosunkiem do tego co na swiecie, to jest wlasnie




amerykański prymitywizm. Niby taki kraj, wszystko nowoczesne a brudu na drogach, a dziur w drogach, żadnej porządnej autostrady jeszcze ani w Kanadzie ani w USA nie widzieliśmy, wszędzie dziury albo bloki betonowe jak w byłej NRD... Samochód podskakuje... Na poboczach tony pękniętych opon, strzępki walających sie na wietrze. Niestety... Wiejskie drogi sa duzo lepsze i przyjemniejsze.

Czyli coś tutaj nie gra?  A może gra inaczej?

Po wyjeździe z megalopoli NY na autostradę 95 sie zaczelo... Jazda w harmonijkę. Przez 5 minut jedziesz 100 km/h a następnie przez 15 minut stoisz albo jedziesz 30 km/h. Nijak pojąć tego ńie możemy. Skąd te zwolńienia i nagle przyspieszenia. W każdym razie przejechaliśmy niecałe 150 km w ponad  3 h! Niezle nas trafiało! Nieprzespana noc, zapuchńiete gardła i oczy, i jeszcze ta jazda...
Dopiero po miejscowości New London zaczęliśmy jechać normalnie, jak na autostradę amerykańska, czyli nie szybciej jak 65 miles na godzinę... To nic, ze sa ograniczeńia. Kto może ten ich nie przestrzega a zasady ruchu to w ogóle sa w głębokim poważaniu bo wymijanie po prawej  i wieczne trabienie bez powodu, szczegolnie ciężarówek, to norma.
Gdy tak posuwalismy sie w ślimaczym tempie przez 3 godziny zaczelismy sie bawić w liczenie - ile osób jedzie w samochodzie? I coz, w 90% przypadków tylko 1, just ONE... Wiadomo wiec skąd tyle zanieczyszczenia? Gdy dodać do tego, ze prawie każda podróżująca osoba popija z wielkiego plastikowego kubka o pojemności minimum 400 ml cała drogę, do tego z plastikowej słomki... Ze nawet na ulicach NY co drugi maszerujących albo coś je z plastiku bądź papieru albo pije, i tak cały dzien to... Wiadomo skąd tyle zanieczyszczenia?

Dlatego śmieszą mnie ich reklamy o tym jak " byc zielonym"! Z cyklu nie zmieniaj ręcznika codziennie... To każdy idiota wie. Tyle, ze wlasnie tutaj w USa i w Kanadzie przeciętny obywatel
konsumuje najwiecej litrów wody dziennie, najwiecej energii rocznie, najwiecej paliwa i produkuje
najwiecej śmieci na swiecie....?
Coś tu nie gra?
 A może gra inaczej?

Czas z pewnoscia na zmiany. Ale kto chce zmian skoro tak jest od lat skoro tak jest wygodnie. 3-4 kawy dziennie i 4 kubki do śmieci?  Kąpiel i prysznic bo przecież higiena. Samochód by pojechać po Coca Colę, po kawę, po aspirynę. Wszystko jest tak zrobione oprócz centralnych dzielnic miast, w ktorych mało kto mieszka, by wszędzie, ale to wszędzie jechać samochodem, po każda bzdurę... Konsumujac przy tym tyle ile sie tylko da....

piątek, 15 sierpnia 2014

Etap dwudziesty czwarty - Ameryka symbol wolnosci

Dzisiejszy dzien był równie intensywny jak ten wczorajszy. W naszych planach mieliśmy przybliżyć sie do Lady Liberty czyli do Statuy Wolnosci. Wyruszyliśmy z hotelu juz przed 9 h ale zanim postawiliśmy stopę na Ellis Island minęły równo 2 godziny. Na początek było metro, hałaśliwie, trzeszczace  i zatłoczone. Następnie jedna przesiadka przy Canal street na inna linie metra i długi marsz korytarzami. W końcu Ferry Station czyl stacja tuż przy odpływających z cypla Manhattanu pasażerskich statkach. Pisze "tuż" a mysle 15 minut szybkiego marszu, ale w Nowym Yorku to wlasnie oznacza " tuż" ! 

Jak dotarliśmy do kas to oczywiście ukazała sie nam najpierw dlugasna, pokręcona, hałaśliwa i różnokolorowa kolejka, a raczej kilka kolejek do rożnych kas. Ustawiliśmy sie w jednej i trochę zeszło zanim nie dotarliśmy do okienka kasjerki. Kupiliśmy bilety, ale trochę byliśmy źli, ze nie zarezerwowaliśmy kilka tygodni wczesniej zwiedzania wnętrza pomnika... Dziś juz nie było miejsc. Miejsc nie było do 4 listopada....

Następnie przeszliśmy wszystkie kontrole włącznie ze zdejmowaniem zegarków i pasków od spodni. Aż w końcu udało nam sie wejść na Belle Ellis Island, nasz statek. Takich jak my były dziś rano całe setki! Statki odpływają co 30 minut i każdy ma trzy pełne poziomy pasażerów po 300 osób na każdym. Powiało oceanem...

Jakże czesto zapominamy o tym, ze Nowy York to PORT i przede wszystkim port! Gdy w 1609 roku Holendrzy odkupili te ziemie od Indian nie było tutaj nic oprócz lasów i zalazka portu. Nowojorski port jest jednym z najwiekszych w USA, ale NY sredniemu smiertelnikowi kojarzy sie ... Nie z portem! 
W miarę jak zbliżyliśmy sie do Statuy Wolnosci zaczynało robić sie gorąco, ludzie szaleli  z aparatami, przepychali sie, wciskali miedzy siebie by tylko ująć jak najlepiej obiekt. A było o co sie starać bo za nami.... Cały Manhattan w pełnej krasie! Widoki zapierające dech w piersiach! 

 Na wyspie mozna było wziąć audio przewodnik. Co tez uczyniliśmy i z zachwytem poznaliśmy historie obiektu. Symbol niezwykłej francusko- amerykańskiej przyjaźni, współpracy ale tez wspólnie wyznawanych wartości. Czegoś pan nie  uczynił panie Eiffel? W Paryzu zostawiłes Żelazna Damę a tutaj Damę Wolnosci. 

Niezwykłym paradoksem jednak jest sam fakt, ze Wolność symbolizuje KOBIETA, gdy tymczasem jeszcze dzisiaj na swiecie w wielu miejscach kobiety nie sa wolne! Ba nawet tutaj w USA w dniu inauguracji Statuy kobiet na uroczystość nie zaproszono! Nie dopuszczono ich nawet do tego wielkiego i uroczystego ceremoniału! A był juz koniec XIX wieku! 

Statua robi wrazenie i rodzi tez wzruszenie... Tuż obok, na Ellis Island znajduje sie muzeum emigracji. Do 1954 roku tutaj przypływaly statki z emigrantami z Europy. I to muzeum to historia tych rzesz, biednych, utrudzonyc, czesto prześladowanych jak Żydzi ludzi, którzy w Ameryce szukali wolnosci. Stosy walizek, pamiątek, kilka prześcieradłem i starych lalek... Mozna dzisiaj nad nimi zapłakać albo uśmiechnąć sie do odzyskanej wolnosci? Lepszego zycia? Nie zapominając o ofiarach....

Ameryka wolności.... Ameryka ekonomicznej wolnosci symbolizowała przez New York Stock Exchange.... Gwarne ulicy, kobiety w chustkach i bez, kobiet w mini i mężczyzn w turbanach....

11 wrzesnia 2001 roku wielu pozazdrościły tej wolnosci. Chciało ja skarcić, ukarać, ukrócić. Pokazać " lepszy" wizerunek swiata oparty na religijnych wartościach i zasadach. Czy lepszy? 

Etap dwudziesty trzeci - Ground zero : uraz i szok

Zanim napisze o tym co zwiedzalismy w dzisiejszym dniu chciałabym opisać przede wszystkim to co mnie głęboko zaszokowało w popołudniowych godzinach tego świątecznego, dla niektorych dnia. Otóz idąc powoli pieszo z samego brzegu Manhattanu dotarliśmy do Punktu Zero czyli tego miejsca, w którym to 11 wrzesnia 2001 roku dwa pilotowane przez terrorystów samoloty wbiły sie w wieże World Trade center. WTC liczył sobie 7 wież ale te pozostałe były znacznie niższe choc tez uległy w tym ataku zniszczeniu. Gdy byliśmy tutaj w 2003 roku, w kwietniu, tkwiły tu jeszcze resztki murów, stalowe konstrukcje wież. Całość była ogrodzona płotem, zwykła siatka, na którym wisiały tablice z nazwiskami tych, którzy w tym miejscu zginęli. Wtedy to zobaczyłam kobietę nosząca moje nazwisko wsród ofiar. Trwały roboty...  Po latach debat i konkursów rożnego rodzaju na to co zrobic z tym miejscem powstał tutaj memoriał, muzeum oraz wybudowano 3 nowe wieże.... Od strony Brodway mozna jednak jeszcze zobaczyć stare, stalowe pól-luki oznaczające wejście do 2- giej wieży.
Memoriał składa sie z dwóch ogromnych, marmurowych basenów. Wokol nich tablice z nazwiskami poległych. W środku olbrzymie dziury do ktorych z 9 metrowej wysokości spływa strumyczkami woda tworząc 4 wielkie wodospady. Woda gromadzi sie na dole by spłynąć dalej do kolejnej dziury, której dna juz nie widać. Memoriały wykonane sa z czarnych kamieni i metali a nazwiska ofiar wykute sa w bronzie.

Nie jest to zwykle miejsce. Nie jest to miejsce porównywalne z jakimś innym buildingiem czy historycznym pomnikiem. To miejsce tragedi i po części tez cmentarz bo ileż ciał tutaj wlasnie zostało spalonych, bądź w dramatycznym locie rozpadło sie na kawałki?

Chodziliśmy wiec po nim zachowując ciszę. Zrobiłam kilka pamiątkowych zdjeć samego obiektu. Jednakże sporej ilości zwiedzających zupełnie nie przeszkadzało pozowanie, wskakiwanie na pamiątkowe tablice, wyciągnie rak i szczerzenie zębów do rodzinnego obiektywu... Z wrażenia nie mogliśmy nic powiedzieć, ale wyraźnie odczulismy nie tylko niestosowność co po prostu niedopuszczalności tego typu zachowań. Co jakis czas patrolujaca policja interweniowała ale bezskutecznie.
Dopiero gdy oddalilismy sie od Ground Zero, na Brodway wlasnie, wróciło nam mowę. Moj maz był zszokowany, ja tez i nawet moj syn stwierdził, Ze ci ludzie zachowywali sie " malsain" czyli po angielsku insane. Polskie słowo nie oddaje treści, która chce tutaj przekazać bo nie chodzi o " niezdrowo" ale o pewne skrzywienie psychiczne czy mentalne.

Do tej pory, gdy o tym pomyśle, idą mi ciarki po plecach a w głowie rodzi sie tylko krzyk: jak tak mozna?!

Szkoda, ze z miejsca pamięci, niektórzy robia cyrk albo Disneyland. Szkoda, ze większość
współczesnych nam osób nie odczuwa żadnej empatii, nie posiada podstawowego wychowania i jakiejś cześc świadomości, która pozwoliła by im odczuć, ze może w krzyczeniu "Yes!",  szerokim uśmiechu i wyciągniętych w gore dłoniach w tym miejscu akurat, jest coś niestosownego, niewypowiedzianego?

czwartek, 14 sierpnia 2014

Etap dwudziesty drugi - Top of the rock!

Inaczej nie da sie tego ująć! Na szczycie kamienia, skaly, gory a raczej na dachu Nowego Yorku! Ten widok zdominował nasz dzisiejszy dzien. Dzien niezwykle intensywny i pełen wrażeń. Rozpoczęty krótko po 7 h rano i zakończony, gdy o zwiedzanie chodzi przed kilkoma minutami o 19 h. Jesteśmy wykończeni.  Przeszliśmy dziesiątki kilometrów, zderzylismy sie z międzynarodowym tłumem, napatrzylismy na zapierające dech w piersiach widoki. Najpiękniejszym momentem naszego dnia była wizyta w Top of the rock czyli w Rockeffeller center miedzy 5- th a 6- th avenue, przy 50- th street. Gdy byliśmy w NY 11 lat temu wyjeżdżaliśmy na Empire State Bulding. Tym razem byliśmy kilka przecznic bliżej Central Parku. Coś niesamowitego... Sama historia budynku, rodziny miliarderów ale tez organizacja samego zwiedzania. Juz od pierwszych kroków, w holu centralnym, gdzie nabywa sie bilety wielka kryształowa kompozycja opadająca z sufitu autorstwa Swarowskiego i nazwana Joie po francusku czyli Radość. Windy marmurowe z przeszkolnymi sufitami, na ktorych podczas jazdy mozna nie tylko obserwować mechanizm ale tez krótki spektakl świetlny i dźwiękowy. Dech nam zaparło. Kilka minut pozniej zaparło nam dech na trzech platformach widokowych usytuowanych na samym szczycie budynku.

Nie da sie tego opisać... Dobra godzinę siedzieliśmy na gorze i nie mogliśmy sie napatrzec! Zdjeć zrobiłam setki. Sam plac przed Rockeffeller center urzeka swą uroda. Zima jest tutaj olbrzymia choinka oświetlona oraz lodowisko... I może mniej turystów?

Miasto huczy, panuje w nim taki zgiełk i hałas, ze trudno na Manhattanie wytrzymać. Nam było trudno. Uciekliśmy do Centrale Parku. Co prawda to tez Manhattan ale takie zielone płuca miasta. Tam co prawda niewiele ciszej  Bo huczy i z upper east Side i z upper west Side, ale nieco lepiej. Spędziliśmy tutaj tez trochę czasu. Podziwiałam spacer " literacki" oraz jeziorka w tym to duże Jackie Kennedy.  Antka zachwyciły spektakle, improwizowane przez całkiem dobrych artystów w parkowych alejach.  Przeszliśmy po sporej cześc 5- th avenue ale tez Park avenue i Madison avenue. Zajrzelismy do Bloominsgdale's jak i do Tiffany ale coz... W tym ostatnim ceny nie na nasza kieszeń! Za to w butiku NBA moj mały Antek sie odkupił w bluzę, czapkę z daszkiem i jeszcze Jordansy chciał ale rozmiaru nie było wiec teraz mamy misje, znaleźć Jordansy w odpowiednim rozmiarze.

Dzien rozpoczęliśmy i zakończyliśmy na Time Square. Rano było jeszcze spokojnie jak na. NY ale wieczorem dudnilo. Nie na moje zmęczenie... Niestety nie lubię tak halasliwych miejsc, drażnią mnie. Antkowi aż świeciło w oczach i podobało mu sie ale mi... Hm... Wole inne zycie choc z ciekawością obejrzałem neony  i ten tłum po raz kolejny.
 Moj syn jest zafascynowany NY. I jesteśmy z niego dumni bo na nic sie nie skarży, maszeruje kilometrami i szczerzy zadowolone zeby!

Wieczorem jemy w hotelu, siły brak na jakiekolwiek wychodzenie. Zamawiam katering do pokoju i wskakuje do wanny.

środa, 13 sierpnia 2014

Etap dwudziesty pierwszy - New York, New York

Trochę jak z piosenki Francka Sinatry ale jak narazie to czarujące, romantyczne uniesienie ginie w dźwięku klaksonow i w kilometrowych korkach! Co tez nas podkusiło by jechać do NY samochodem???
Epitetów mi zaraz zabraknie na nasza głupotę! Podróżowanie po Ameryce samochodem i owszem ale po mniejszych miasteczkach i po wsi bo w tym molochu to nawet my, byli paryzanie, z droga co nieco obeznani, tutaj giniemy! Zeby było mało moj maz fantastyczny do dnia dzisiejszego GPS nie nabył! Mamy wiec mapę, na papierze i kilka map w IPadzie ale zadnego naprowadzacza. Tak wiec dzisiaj wyjechaliśmy o godzinie 10 rano z Waszyngtonu ale do NY dotarliśmy na 18 h minut kilka. Ile to kilometrów zapyta ktoś? Tylko 350!  Ale za to jaka droga!

Do przedmieść nowojorskich szło gładko. Przejechaliśmy przez Goethals Bridge na Staten Island po czym przez Verrazzamo Bridge do Brooklynu. Tam okropna droga, autostrada w środku zrujnowanego miasta numer 278. Jechaliśmy na północ, kierując sie na dzielnice Queens, gdzie znajduje sie nasz hotel i sie zaczelo... Na mapie wszystko wyglądało prosto. Wyjeżdżamy na exit 36, dalej jedziemy na wschodnia Queens boulvard i od tej odbijamy w prawo na 26- th street, hotel jest na 25- th ale wszędzie sa ulice jednokierunkowe. I owszem znaleźliśmy sie na Queens bulwarze ale skręcić za Chiny ludowe a teraz juz mocno kapitalistyczne sie nie dało. Same zakazy, murki, korki olbrzymie, ciężarówki przygniatajace cię do krawężniki. Normalnie jakis horror z nienajlepszych filmów. Dwa razy przejechaliśmy po Queens bridge w te i wewte by znaleźć sie na Manhattanie czyli po drugie stronie rzeki od hotelu, tam zawrócić i z powrotem na Queens! Ja juz klelam na czym świat stoi. Steph zaczął popadać w deprechę. Antek tylko oczy zakrywal rękoma bo w końcu przestaliśmy byc grzeczni i przestrzegać zasad ruchu. W pewnym momencie mój Steph pojechał po chodniku, przez drogę dla rowerzystów, pasy dla pieszych i wyjechał na właściwa ulice. Panowie w garniturach zatrzymali dla nas ruch rowerów, śmiali sie przy tym... Ale za nami stały dwa wozy policyjne. Nikt w pościg nie ruszył. Ja sie martwię jednak bo może ktoś nasze tablice spisał i teraz będziemy płacić z tysiąc dolarów mandatu?

Moj maz, wieczny optymista, twierdzi, ze nie, ze to były samochody policji co ten ogromniasty korek regulowala i, ze w środku nikogo nie było. Ja nie wiem. Jak nas gdzieś zatrzymają albo zwiną samochód to bedzie cieżko. Queens to nie jest najlepsza dzielnica. Widok mamy śliczny, na Manhattan z okna hotelowego pokoju i hotel całkiem fajny nam sie trafił ale wokol, ulice to śmietniki. Pod hotelem korek samochodów stoi, trąbią co chwile, spać sie raczej nie da. Maja tutaj jakaś miłość do trabienia. Zamówiłam jedzenie telefońicznie na kolacje w hotelowym pokoju bo nie mam juz sił gdzieś chodzić. Przed nami 2 dni zwiedzania tego " global city" jak nazywa go znana geografka Saskia Saasen. Obok hotelu mamy metro, na Manhattan dojedziemy. Skupimy sie na tym co w NY jest najlepsze. A na cała resztę zamkniemy szeroko oczy!

wtorek, 12 sierpnia 2014

Etap dwudziesty - Amerykanski Kongres i muzea oraz o tym dlaczego lubie Amerykanow.

Dzis rano wybraliśmy sie na Capitol czyli na wzgórze, na którym znajduje sie ogromny i piękny budynek amerykańskiego parlamentu. Obie izby ta Reprezentantów i ta Senatorow dzieła te chlubę amerykańskiego narodu. Nasza wizyta zarezerwowana była na 11h 40 ale musieliśmy byc 40 minut wczesniej w budynku by przejść wszystkie kontrole. Sprawdzają zwiedzających z każdej strony, paszporty, jakiejś długie tutki z czujnikami, detektory metali plus osobiście tez. Tego nie lubię ale rozumiem, ze wszelkie miary bezpieczeństwa musza byc przestrzegane.
Pozniej była juz tylko przyjemność... I sporo emocji. To dość niezwykle uczucie znaleźć sie w amerykańskim senacie, który widziało sie z rzadka w TV i z ta świadomością jak wiele decyzji, ważnych dla swiata zostaje podjętych w tych murach! Jak wiele sław i autorytetow przemawiałoby w tej sali, szło tymi samymi korytarzami. Sam budynek jest grandiose powiedzialabym po francusku. Wszystko onieśmiela  - korytarze, schody, sale, kopuła, obrazy, rzeźby...

Spędziliśmy tam ponad 4 godziny bo samej wizyty mieliśmy 2 h w tym cześc prywatna a i lunch w rezultacie zjedlismy w restauracji parlamentarnej, która to serwowała kuchnie z rożnych stanów, regionów, miast. W końcu mozna było skosztować amerykańskich specjałów a nie miedzynarodowych fast foodow. Pysznie było. Ja rozkoszowalam sie zupa z Pennsylwani, mój Antek wziął kurczaka i zapiekankę z Nowego Orleanu a Steph jakieś danie rybne rodem z Alaski.  Po parlamencie przyszedł czas na najwieksza bibliotekę na swiecie - Congress Library czyli Kongresowa po prostu. Ponad 29 milionów ksiazek w tym pierwsze wydanie Biblii Gutenberga z

1450 roku... Cudowne manuskrypty ponad 1000 letnie z Persii czyli Iranu, mapy w tym ta Waldsemuuller na której w XVI wieku po raz pierwszy zilustrowany nowy kontynent czyli Amerykę, odkryta kilka lat wczesniej przez Kolumba.

Na zewnątrz lał deszcz, juz od samego rana. Po raz pierwszy od 3 tygodni wakacji padał deszcz jak do tej pory mieliśmy wszędzie śliczna i typowa letnia pogodę. Wyszliśmy z biblioteki Kongresowej na ulice i od razu złapaliśmy taksówkę by podjechać do muzeum Indian czyli rdzennych mieszkańców tej ziemi. Za 6 dolarów Pakistanczyk podwiozl nas pod same drzwi muzeum. Tutaj przerwa na kawę a raczej na Meksykańska czekoladę na gorąco. W tym muzeum znajduje sie jedna z ciekawszych restauracji serwujących typowa kuchnie rożnych plemion indiańskich. Byliśmy juz po obiedzie wiec był to nasz podwieczorek w chlebem kukurydzianym i z ta czekolada. Palce lizać. Dopiero po dobrym odpoczynku ruszylismy zwiedzać. Kolejne 3 godziny. Antek juz nam padał ale trudno oprzeć sie takiej fascynacji! Piękne 4 piętrowe muzeum z bogata kolekcja nie tylko przedstawiająca życie Indian kiedyś... Ale tez i dziś bo to bardzo aktywna cześc amerykańskiej i kanadyjskiej populacji.

I co tu zrobic jak ma sie 3 dni na Waszyngton a mozna by spedzic ich wiele? Muzeów sa dziesiątki i każde na cały dzien albo minimum pól dnia. Nie mówiąc o oficjalnych budynkach.  Dzien wiec był wypełniony po brzegi i bogaty kulturalnie, kulinarńie, politycznie, duchowo ale tez artystycznie.

Co zachwyca w tym wszystkim?
Amerykanie! Uprzejmi, grzeczni, pomocni, uśmiechnięci choc wiadomo, ze pracując w takich miejscach maja dość pytań, akcentów i turystów. Zachwyca perfekcyjna organizacja tych miejsc, w ktorych przewija sie tysiące ludzi i chyba może to funkcjonować wlasnie dzięki temu.  I na koniec zachwyca mnie osobiście duma Amerykanów. Duma z samego bycia Amerykaninem, z przynależności do wielkiej nacji, o bogatej historii, która wiele dokonała i która wciąż daży do jakiejś perfekcyjnej demokracji, do realizowania ideałów. Owszem nie zawsze to wychodzi, ale widać to staranie, na codzień, na ulicy. Publiczne, oficjalne budynki sa własnością narodu, obywateli i obywatele moga do nich wejść, bezpłatnie, bez przeszkód. Niestety zupelńie inaczej wyglada to we
Francji... Szkoda.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Etap dziewiętnasty - Biały dom i polskie kielbaski

Niesamowite połączenie, nieprawdaż? Ale jak najbardziej prawdziwe! Dziś rano, po śniadaniu, ruszylismy do Waszyngtonu i to prosto do Białego  Domu, gdyz tam mieliśmy zarezerwowane zwiedzanie o 11:40. Z naszego hotelu dojechaliśmy na miejsce czarnym mikrobusem. Po cichu liczyliśmy na szybkie spotkanie z prezydentem ale okazało sie, ze Barack Obama jest na wakacjach na wyspie Martha's Vineyard. Coz, było to do przewidzenia.
Ale sam Biały Dom wydał sie nam duzo mniejszy niz jego obrazy z TV. Jak mówił Jefferson jest on jednak wystarczająco duży by " pomieścić dwóch cesarzy, papieża i wielkiego Lame". Jego fasada nie zmieniła sie od 1924 roku ale wnętrze jak najbardziej... I to przy każdym prezydencie prawie. Byliśmy oczywiście tylko na pierwszym pietrze, jedynym dostępnym zwiedzającym. Mi jednak najbardziej podobał sie ogród warzywny założony prze Michelle Obama. Zdjeć w środku nie wolno było robić, tylko za płotem przy Pennsylwania Avenue np.
Po wyjściu z Białego domu ruszylismy na National Mall. Przez ogrody zwane Ellipse do Washington Monuments i dalej do Memoriału Lincolna, przez szereg innych memorialow. Bo Waszyngton to taka scena teatralna albo muzeum, jak kto woli, pod otwartym niebem. Jak chyba w każdym miejscu w Stanach jest tutaj to co najlepsze i to co najgorsze. Przede wszystkim gangi młodocianych dlatego wieczorem nie wolno samemu wychodzić z hotelu, własnymi nogami. To miasto dyplomatów, polityków. Miasto amerykańskiej historii. Trudno ńie czuć wzruszenia gdy wchodzi sie na schody Memoriału Lincolna, na których Martin Luther King wykrzyczał :" I have a dream!". Dziś zrealizowane marzenia, którego symbolem jest prezydent kraju, ale tez ponad 50% czarna populacja stolicy.

Obiad zjedlismy w muzeum. Przepięknym muzeum National Air and Space muzeum, przy National Mall. Wszystkie muzea w Waszyngtońie sa bezpłatne i oprócz tego, ze sa BIG sa tez niezwykle, narodowe, przebogate. Do muzeum kosmosu poszliśmy po pierwsze dlatego, ze obok dwóch innych to najpiękniejsze muzeum stolicy i po drugie ze względu na Antka. Zostaliśmy dobre 3 godziny. Coś
niesamowitego. Misje Apollo i statki kosmiczne, rakiety balistyczne z zimnej wojny, samoloty, od
tego pierwszego braci Wrigth z 1904 po pozostałe... Mozna wchodzi do sojuzow i innych rakiet. Sa tez specjalne studia dla dzieci z masa doświadczeń. Mysle, ze jesli chodzi o wiedzę o ziemi i o przestrzeni Antek dziś nauczył sie wiecej niz przez wszystkie swoje lata szkolnej edukacji. Znakomicie przygotowane wystawy. Pełen profesjonalizm.

Po tylu przeżyciach ruszylismy tym razem metrem w drogę powrotna do hotelu... Ciekawe doświadczenie tez. Teraz odpoczywamy bo jutro o 11:40 takie same godziny mamy - zwiedzanie Capitol czyli Congress i tamtejszej biblioteki, największej na swiecie. Popołudniu dwa muzea : amerykańskiej historii oraz Indian czyli pierwszych mieszkańców kontynentu. Obiad bedzie w indiańskiej restauracji z tradycyjnym jadłem natif people.

A co z tymi kiełbasami? Otóż wokol National Mall w tym Białego Domu, wzdłuż ulic stoją wozy z jadłem i z napitkami. Na każdym wielkie zdjecia- hot dog i hot dog z " polish sausage" - aż zdjęcie zrobiłam z wrazeńia... Polska kiełbasa pod Białym Domem.

niedziela, 10 sierpnia 2014

Etap osiemnasty - W drodze do Waszyngtonu

Dzisiejszego poranka po raz kolejny obudziliśmy sie w Pennsylwani. Przepiękny jest ten stan. Po śniadaniu, ruszyliśmy naszym srebrzystym Hyundai Elantra na południe ( wczoraj chyba pisałam o Hondzie, ale ja sie na samochodach nie znam, było to i jest coś azjatyckiego. Dziś moj maz sprostował). Najpierw droga US 30 do. Lancaster. Zatrzymaliśmy sie na zwiedzanie tego postkolonialnego miasta. Używam tutaj słowa postkolonialne w kontekście amerykańskim czyli dotyczącym pierwszych stanów, z charakterystyczna ceglana zabudowa i architektura typowa dla tego regionu. Miasto jest niewielkie ale było kiedyś, w 1777 roku stolica Stanów Zjednoczonych. Przypomina o tym jeszcze kilka typowych budynków. To co zachwyca jednak najbardziej to ilośc kościołów oraz kwiatów. Kościoły sporej ilości wyznań zapełniały sie stopniowo wiernymi. Wszak mamy dzisiaj niedziele. Spokojna atmosfera miasta miała w sobie coś szczególnego. Ruszylismy dalej na południe droga 222 przez Pensylwanie, piękna, pagórkowata, wsród lasów i pól z pojawiającym sie od czasu do czasu buggi Amiszów.
Przy drodze co kilka mil sprzedawano warzywa i owoce prosto z upraw. Zatrzymaliśmy sie i my na brzoskwiniowa przerwę. Droga 222 przeszła w US1. Czyli pierwsza drogę Stanów Zjednoczonych. To była zwykła, dwupasmowa droga i takie wlasnie lubię, wsród pól i lasów. Nie trwało to jednak długo. Trzeba było wjechać na obwodnicę Baltimore i dalej skierować sie na południe do Waszyngtonu. I tutaj sie zaczelo ruch, setki samochodów, po 4-5 pasem ruchu w jedna stronę... Brrr...

Tak sobie myśleliśmy gdzie ci Amerykanie w niedzielne popołudnie jadą? U nas, w Europie niedziela jest raczej dniem spokoju, małego ruchu, ciszy a tutaj korki jak w piątkowy wieczór. Nigdy nie ustający ruch. Coz wszyscy poruszają sie samochodami i wszystko sie załatwia samochodem...
Nawet tutaj, na przedmieściach Waszyngtonu by coś zjeść musimy jechać samochodem do restauracji a nie jesteśmy na odludziu. Wokol nas miasto, domy, sklepy, drogi ale nie ma jak pójść pieszo i wszędzie jest daleko. Kraj jest BIg jak i większość jego mieszkańców!
Teraz ja odpoczywam spokojnie w hotelu, jest wygodny, pokój spory z 40 metrów kw. I jest tutaj tez basen także moi mężczyźni na basenie szaleją a ja wole spokój. Jutro zaczniemy zwiedzać stolice i przede wszystkim Biały Dom. We wtorek zaliczymy muzea to : podboju kosmosu i ja chce zobaczyć to Indian czyli Native people. Może tez coś jeszcze. A może tez Congress Library bo tam jest moja ksiazka... Kiedyś z ciekawości sprawdziłam... Chodzi o doktorat oczywiście bo ta biblioteka kupuje wszystkie takie książki na swiecie.
A w środę ruszamy do Nowego Yorku i bedzie sie działo bo to miasto zbyt duże jak dla mnie ale warto je znać.

sobota, 9 sierpnia 2014

Etap siedemnasty - czyli o tym jak zakochalam sie w Pennsylwani

Dziś rano spojrzałam na wczorajsze wyczerpanie nowymi oczami. Obudziłam sie w hotelu, nieopodal Lancaster i jak ujrzałem te cudowne, tradycyjne amerykańskie domy z werandami, drewniane krzesła, kwiaty, wypieszczone trawniki i ten pejzaż to.... Juz wczoraj, na drodze mieliśmy przedsmak ale dzisiaj to były same rarytasy. Coś pięknego. Jesteśmy tutaj w samym sercu Amish country czyli kraju Amiszów. To ludzie szwajcarsko-niemiecko-holenderskiego pochodzenia. Przybyli tutaj w końcu XVII wieku gdyz w Europie byli prześladowani. Tworzą w. Pennsylwani około 60 tysięczna społeczność. Sa chrześcijanami ale anabaptystami. Maja specyficzne ubrania, nakrycia głowy i odrzucają nasza, współczesna cywilizacje. Nie ma u nich prądu, internetu ani samochodów. Poruszają sie czarnymi powozami zwanymi bouggi z zaprzegnietymi końmi. Sa farmerami ale w ostatnich latach turyści spowodowali w ich społeczności pewne zmiany. Otóż Amiszowie przyciągają ich tysiące i sami zaczęli obsługiwać turystyczny ruch. My, dzisiaj objechaliśmy kawałek ich terytorium od Lancaster przez Strasburg i inne mniejsze miejscowości. Byliśmy na ich tradycyjnym rynku - farmer's market, w ich domach i na jednej farmie. Obiad jedliśmy w typowej restauracji Amiszów. Niesamowite wrażenia. Jak powrót do źródeł, pogrążenie sie w jakiejś społecznej utopii, która wcale nie jest martwa. Wręcz przeciwnie! Mam nadzieje, ze juz wkrótce będę mogła w domu wkleić tutaj kilka interesujących zdjeć.

Pennsylwania wydaje sie byc kolebka  Stanów, wyjątkowym miejscem gdzie historia tego kraju jest widoczna i fascynująca. Jest tez tutaj po prostu pieknie. Krajobrazy, doliny, wzgórza, domy... Eh marzy mi sie taki jeden. Wzięliśmy reklamówkę agencji nieruchomosci ceny idealne dla nas, 4 razy taniej jest niz we Francji gdy o nieruchomosci chodzi... Mój Antek zachwycony, wracać nie chce bo widzi, ze tutaj mógłby mieć dom wielki, ogród i żyć w tak pięknym miejscu... Nie chce przez to powiedzieć, ze Bordeaux jest brzydkie bo tak nie jest. Ale amerykańskie ceny w tym stanie sa tak niskie dla nas Europejczyków, ze... Hm... Mozna zakochać sie w Pennsylwani!
Jutro Lancaster i droga do Waszyngtonu.

Etap szesnasty - Pożegnanie z wujem i z Brandon

Nie pisałam kilka dni bo byłam bardzo zajęta. Wiec wypadało by odpowiedzieć kilka slow do tego co napisałam poprzednio. Pobyt w Brandon był wyjątkowy. Wiedzieliśmy dobrze, ze najprawdopodobniej widzimy wujka po raz ostatni. Dlatego tez, ostatni dzien czyli czwartek był bardzo ciężki. Każdy z nas próbował zachować uśmiech i pogodny nastrój. Ńie obeszło sie jednak bez łez. Na początku wujek przez ńieuwage mocno uderzył sie w głowę juz przy śniadaniu. Rana zaczęła krwawic, ja opatrywalam ale krew u niego coś nie krzepnięcie bo jakieś lekarstwa bierze wiec mieliśmy trochę kłopotu z tym. Dobre kilka godzin trwało zanim mozna było go zostawić spokojnie tylko z przyklejonym plastrem. Na ostatni obiad nie było wiec za bardzo czasu wiec zamówiliśmy pizzę. Antek wyjadl wszystkie wujkowe cookies z czekolada... Pyszne były! Zaraz po

lunchu przyszła Britney by dziadka swojego na duchu podtrzymać bo jak mi powiedziała na boku, bała sie, ze wujek może byc smutny po naszym odjezdzie.
Tego ranka Antek poleciał jeszcze do Michaela pobawić sie z nim i z jego psem Maggi. Po czym tez miał spory kłopot z opanowaniem emocji. Płakał i płakał.  Bo Mike, bo wujek. Cieżko było.

Do Winnipeg zawiozła nas Katherin, żona Mike. Przyjemnie było.
Na lotnisku jednak okazało sie, ze nasz samolot do Toronto o 30 minut jest opóźniony. Zrobiliśmy wiec zakupy. Punkt pierwszy duża bluza z klonowym liściem i napisem Canada dla mojego taty...były dalsze. Do hotelu w Toronto dotarliśmy o 1 h w nocy... Wymeczeni. Padlismy na łóżka ale o 9 h trzeba było juz byc na nogach bo o 9 h30 mieliśmy zarezerwowany samochód na lotnisku.
I to był tez wyjątkowo ciężki dzien. Wczoraj wieczorem to ja juz sie popłakałam tez ze zmęczenia. Tym samochodem śliczna Honda, wygodna, ruszyliśmy do Pennsylwani, do USA. Tyle, ze od naszego kolejnego hotelu dzieliło nas 780 km. I wszystko byłoby dobrze gdyby nie amerykańskie służby graniczne.

Co to jest za bałagan to głowa boli! w Moskwie szybciej obsługują! Na granicy w okolicy Niagara

Falls... Kolejka samochodów. Sprawdzają, wypytują - czujesz sie jak wróg amerykańskiego narodu,
podejrzany terrorysta... I to mało. Każą ci ustawić samochód na parkingu i do góry, do administracji. Tam w małym pomieszczeniu masa ludzi, nie ma gdzie usiąść, gorąco, a toalety śmierdzą na całe biuro. Za oszklonymi drzwiami, uzbrojeni po zeby celnicy amerykańscy. Oni maja nasze paszporty i wołają po nazwisku. Tyle, ze za tymi drzwiami jest 9 biur ale pracują tylko 3! Jakis skandal. Ludzie zmęczeni, małe dzieci ale coz? nic tylko trzeba czekać. Trwało to równo 2 h i po co? A No tylko po to by wypełnić zielona kartkę, która jak przylatujesz dają ci w samolocie... Ale tez by pobrać twoje odciski palców bo może czyhasz na amerykańskiego obywatela? Byliśmy tak wkurzeni, ze powiedzieliśmy kilka ostrych slow do tych nierobów. Zreszta nie tylko my, Anglicy równo sie tam wyżywali jak i Holendrzy czy Szwedzi. Tylko czarnoskórzy siedzieli cicho. W sumie zajęło to 3 h , stracone, zmęczenie, zdenerwowańie... Bezsens.
Ale coz widoki Pennsylwani wynagrodzily nasz trud! Jest tutaj przepięknie!

środa, 6 sierpnia 2014

Etap piętnasty - na sportowo! I pierwsza praca Antka

Wczoraj mieliśmy sportowy dzien. Na początek, jeszcze rano Antos brykal w parku z takim dziecięcym sprzętem do bejsbol i z pilkami. Codziennie wychodzą tutaj do parku obok i grają razem, poznają kanadyjskie dzieci, ćwiczą koszykówkę. Następnie koło południa zaczęli oglądać tenis w TV. Bo sa turnieje ATP w Montrealu i w Toronto. Grają najsłynniejszy. Ale zaraz po lunchu na który zrobiliśmy z wujkiem pieczone pierogi z grzybami, takie inne słone ciastka owinięte w liście buraków - coś pysznego, oraz zupę z kurczakiem, pojechaliśmy na mecz hokejowy. Jaka tam była atmosfera! Bili sie zawodnicy miedzy sobą ale to podobno normalne, kibice krzyczeli. Antek miał radochę i odkrył jak to na amerykańskich meczach bywa z wiadrem popcornu... Wujek cały podekscytowany drużynie z Brandon kibicowal.
Po meczu objechaliśmy polskie katy w Brandon czyli klub polski SOKÓŁ co to budynek ma wielki jak sala gimnastyczna... Słynny klub. Niedaleko od klubu znajduje sie polski dom starców, piękny budynek, 32 malutkie mieszkania, ogrody. Kiedyś była tutaj Polska szkoła ale, ze teraz juz polskich dzieci tutaj nie ma to 22 lata temu moj wuj współtworzył ten dom z innymi. To zreszta najstarsza cześc miasta i przy jednej ulicy mieszkały same polskie rodziny.
Na kolacje - a Kanadyjczycy jedzą kolacje około. 18 h gdy my we Francji nigdy nie jemy przed 20h, wuj zrobił polędwicę wołowa na barbecu przepyszna była, do tego młode ziemniaki i kalafior oraz sernik z truskawkami na deser. Teraz jak gdzieś jedziemy samochodem to sie śmiejemy jak mijamy fastfoody bo naszym ulubionym powiedzonkiem po angielsku stało sie : moja ulubiona kuchńia jest kuchnia mojego wujka! I tak rzeczywiście jest! Po kolacji ruszyliśmy na mecz bejsbolowy.
Bite 3 godziny gry, z której cieżko mi coś zrozumieć coś niepojętna jestem! Antek natomiast szalał na tyłach bo z kanadyjskimi dzieciakami piłki bejsbolowe łapał. 3 zachował dla siebie, na pamiątkę a resztę oddał, za każda oddana piłkę po 1 dolarze tutaj dają ekipy wiec sobie kilka dolarów zarobił... I to była jego pierwsza praca w wieku 9 lat! Dobre doświadczenie!

wtorek, 5 sierpnia 2014

Etap czternasty - kolacja u Grega i kilka ciepłych wspomnien

Po niedzielnym, całodniowym wypadzie zostaliśmy wczoraj rano w domu. Ja trochę poprasowalam ubrań, ale kilka chwil pozniej juz pomagałam wujkowi w odświeżaniu wspomnień.
Kanadyjskie domy maja wszystkie zagospodarowane piwnice na pokoje, salony itd. Wynika to z klimatu i pozwala na pozyskanie dodatkowych metrów kwadratowych domu. Także w takim basement dostaliśmy sie z wujem wczoraj do starych albumów z fotografiami. Usiedliśmy na dywanie - bo tutaj u wuja w całym domu sa grubasne wykładziny, mięciutkie, w które człowiek z przyjemnością sie zapada - i zaczęliśmy oglądać. Odnalazłam paszport mojej cioci Jozi z 1928 roku, polski paszport, jak i ten należący do jej męża. Odnalezlismy tez ich książeczki zdrowia z tych lat podpieczetowane przez kanadyjskie biuro imigracyjne. Spór starych fotografii z dawnych lat przypomniało nam te stare czasy. I tak sobie rozmawialiśmy...

Bo ileż oni musieli mieć odwagi by z walizka czy dwoma wyruszyć z dalekiej Polski w tamtych latach, wsiąść na statek, zainstalować sie i żyć w innym kraju? Nie było internetu, TV, telefonów jak dzisiaj a list szedł kilka tygodni w jedna stronę. Edward pokazał mi w archiwalnych zapisach, ze moja ciocia Józefa z wujem Antonim przyjechali do Kanady z mniejsza ilością bagaży niz my na miesiąc wakacji i z duża mniejsza ilością pieniędzy. Zupełnie inne czasy to były.
Mnie jednak zastanawiają motywacje tych ludzi. Co ich skłoniło by jechać tak daleko, w nieznane, bez nikogo? Skąd wiedzieli, ze sobie poradzą? Prawie nikt z tamtej emigracji do Polski nie wracał. To był ostateczny wyjazd. Józefa była w Polsce raz w latach 1960 bo w 1969 zmarła. Jej maz nigdy juz do Polski nie przyjechał. I takich ludzi jest duzo tutaj jeszcze.
Dziś ich potomkowie żyją bardzo dobrze. Maja ogromne domy, dobre prace, dzieci, wnuki i te wnuki nie maja juz absolutnie  nic wspólnego z Polska. Widzę to po moich kuzynach. Polska była bliska ich dziadkom ale ich w ogóle nie interesuje.

Byliśmy wczoraj na kolacji u Greg czyli Grzegorza, najstarszego syna mojego wuja i mojej cioci. Była jego żona Roberta, z pochodzenia Szkotka, jego syn Mikołaj z żona i malutkim Łukaszem. Byl tez Mike i było bardzo przyjemnie. Jednakże rozmowy z nimi w żadnym stopniu nie dotyczyły Polski. Właściwie wiecej pytali nas o Francje i opowiadali o sobie, zyciu i pracy tutaj. Wszystko toczyło sie po angielsku tylko ja od czasu do czasu z moim wujem kilka slow po polsku zamieniłam. Pogadalismy o systemach edukacji, o poziomie nauczania, o wychowywaniu dzieci, o podróżach i o cenach domów tez. W Kanadzie domy sa duzo tańsze niz we Francji wiec trochę człowieka serce ściska bo tez bym chciała taki duży, fajny dom i byłoby mnie stać na niego tutaj - te największe bo 300 metrów powierzchni i wiecej kosztują około 500 000 dolarów czyli 350 000 euro u nas za te sumę możesz mieć stare, trzy pokojowe mieszkanie... A na dom musisz mieć minimum 500 000 ale euro. Średnie zarobki sa tutaj jednak wyższe bo nauczyciel jak ja zarabia wiecej w Kanadzie niz we Francji. Takie sobie różnice.

Kolacja jednak była bardzo dobra bo Greg zrobił żeberka na barbecu w jakiejś takiej marynacie i mięso rozpływalo sie w ustach. Do tego była masa surowych warzyw i sałatka Waldorfa. A na deser jak to w Kanadzie same gotowce. gotowe ciasto, gotowa bita śmietana z pudełka, gotowe pokrojone na plastry truskawki z pudełka. Czasem mam wrazenie, ze tylko moj wuj coś tutaj jeszcze piecze i gotuje bo wszyscy inni posługują sie gotowcami i szczerze przyznam, ze nie znam tych produktów. We Francji ich nie ma. Wszystko gotowe: zupy w puszkach, zamrożone, wszystko w butelkach, pudelkach... Nie musisz umieć gotować. Nie musisz umieć warzyw obierać, kupujesz juz obrane. Inny świat.

poniedziałek, 4 sierpnia 2014

Etap trzynasty - niezwykły dzien w kanadyjskim parku narodowym

Wczorajsza niedziele spędziliśmy bardzo aktywnie. Na początek pobudka o 7 h! Bo juz na 9 h byliśmy na mszy w kościele Świętego Augustyna w Brandon. Na tej mszy moj kuzyn, Mike grał na organach. Msza w Kanadzie zachwyca spiewami. Znane melodie okazały sie byc religijnymi pieśniami. Ludzi jest sporo, w tym rodzin z dziećmi i atmosfera jest niezwykle przyjazna i przyjemna. Wszyscy sie znają. Poznaliśmy tez wiele osób i my. Wuj nas przedstawiał, trochę to trwało. Ksiądz tez nas bardzo miło i oficjalńie przy wszystkich zaraz na początku mszy powitał. To takie drobne, miłe gesty, z którymi i owszem spotkałam sie we Francji juz ale w Polsce jeszcze nie. Antek był dumny.
Ja natomiast od razu chwyciłam za parafialny biuletyn bo to zawsze ciekawy obraz zycia parafialnego jest... I rzeczywiście jest bo wyglada na to, ze to bardzo bogata parafia choc wuj twierdzi, ze ludzie w niej sa bardzo hojni. Ponad 8 tys dolarów zbierają na tace na 4 mszach: jedna w sobotę i 3 w niedziele... I publikują dane.




Po mszy ruszyliśmy z Mikiem do parku narodowego Riding Mountains, na północ od Brandon, jakieś 90 mil. Po drodze kupiliśmy sniadanie w McDonaldzie drive... Otwarte sa tutaj 24 h na dobę. Po raz pierwszy w zyciu jadłam w samochodzie i jeszcze piłam gorąca kawę z mlekiem jadąc. Kierowca tez jadł kierując pojazdem... Eh ci Kanadyjczycy!
Dojeżdżający do parku zatrzymaliśmy sie na ryneczku farmerów. Kupiłam sporo malin, były przepyszne. Na początku zwiedzalismy muzeum, główna plaże, przeszliśmy sie po mostach. Antek zaliczył niespotykany płac zabaw i poznał córkę kanadyjskiego posła o imieniu Maja. Gdy oni wariowali my dyskutowalismy o polityce na swiecie i wymieniliśmy sie wizytówkami. Tak wiec moja jest teraz u kanadyjskiego posła. A jego w moim portfelu i u Mike tez.


Na 13:30 byliśmy umówienia na lunch w takim typowym drewnianym domu zwanym tutaj Cottage, u żony Mike, Norweżki z pochodzenia - Katherine. Domek jak z filmów,zbudowany z drewnianych bali, w środku lasu, nad jeziorem, cisza, spokój... Raj?



Katherine czekała na nas ze swoją starsza juz mama i z siostra Ingrid, które mieszkają w Vancouver.  Całe lato Katherine spędza tam, gdyz jest bardzo chora. Ma raka żołądka i jeszcze 5 seansów chemioterapii choc ma dopiero 54 lata... Wyglada jednak dobrze i dobrze sie trzyma. Zaproponowała nam wyjazd do Winnipeg w czwartek, skąd mamy samolot do Toronto. Niezwykle dość to wszystko.

Razem zjedlismy lunch- zimny, pieczony kurczak, sałatka ziemniaczana, rożnego rodzaju pikkels, a


na deser lody z malinami. Po obiedzie ruszyliśmy grać w tenisa. Antek ograł wszystkich... Bo byli tam i jej siostrzeńcy: po 13- 14 lat i bratanek Spencer 8 lat, i Mike próbował grać i mój Steph grał... Antek wygrał mecze ze wszystkimi. Ludzie z rodziny zaczęli go fotografować  tak wiec mamy kilka video i zdjeć mnóstwo. Dobra zabawa była, jak mówi moj wuj.




Po tenisie kąpiel w jeziorze. Jezioro nazywa sie Clear Lake czyli jasne, czyste i ma przezroczysta wodę! Wyszalelismy sie za wszystkie czasem graliśmy w water polo, plywalismy. Po prostu cudownie było. Po kąpieli Mike kupił wszystkim Beaversy czyli ciastka bobrów z klonowym syropem... Pyszne były po zimnej wodzie a zebrało sie juz nas na tej płazy chyba z 16 osób z rodziny bliższej i dalszej. Wesoło było. Wróciliśmy z powrotem do Cottage i tam juz czekała na nas kuzynka Katherine ze swoją wielka motorówka! Pierwszy raz w zyciu plynelam czymś takim. Najpierw mnie niezle zemdlilo jak ona tylko dodawała gazu a pozniej było ok. Złośliwcy jednak mi kilka zdjeć porobili jak było ze mną całkiem nie  w porządku!  Oplynelismy spory kawałek jeziora. Było przepięknie.
Na tym sie jednak dzien nie skończył...
Siostra Katherine Ingrid pływa tam codziennie na takiej desce z wiosłem, zwanej padel.


Zaproponowała, ze nas nauczy trochę na tym pływać. Ja spróbowałam przy brzegu. Stephana prąd wyniósł tak daleko w jezioro, które zagłada jak morze, ze kuzynka musiała motorówka płynąc do niego i go zabierać ze środka! A Antek pływał z Ingrid i... Jak zwykle poradził sobie najlepiej bo po kilku minutach stał juz na tej desce i sam wiosłowal. Strasznie sie bałam o niego, ze wpadnie do wody i zacznie panikować. To jest wciąż jeszcze mały chłopiec. Owszem wpadł ale wypłynął, wdrapał sie na deskę z powrotem i nie był w najmniejszym stopniu przerażony. Wuj Edward stwierdził, ze chyba rozum nam wszystkim odebrało - i ma racje! 9 letni malec na jeziorze, z falami, na desce, z wiosłem, bez kamizelki ratunkowej... Ingrid co prawda płynęła obok ale jednak. Ja sie bałam ale chyba tylko ja. W każdym razie bardzo ciekawe doświadczenie i dla Antka kolejny odkryty sport. Zdjeć mnóstwo mamy.


Wieczorem dzieciaki grały w badminton i szukały niedźwiedzi. A my pieklismy na barbecu mięso na


hamburgery.  Było gwarno, wesoło. Duzo ludzi, duzo dzieci. Duzo angielskiego i francuskiego i polskiego tez, choc norweski tez królował. Spędziliśmy fantastyczny dzien a do domu wróciliśmy w środku nocy bo jeszcze były długie dyskusje, śpiewanie piosenek, picie wina razem. Dobrze, ze kilka butelek udało mi sie z Francji przywieźć. Jest duzo lepsze niz to tutejsze wino.

A dziś. Odpoczywamy trochę. Sprzątamy, pierzemy. Byliśmy w parku na zabawie i sportach a wieczorem idziemy na kolacje do mojego kolejnego kuzyna - Grzesia czyli do Greg i jego żony Roberty. Z pewnoscia tez bedzie miło.

Etap dwunasty - tańczący most, stare kanadyjskie koleje i kolacja z kuzynem

W sobotę rano pojechaliśmy z wujem do miejscowości Souris, z francuskiego ta nazwa oznacza mysz. A Souris to maleńkie miasteczko, 30 mil od Brandon, w którym znajduje sie tzw: tańczący most. To taka lokalna atrakcja. Miasteczko jednak jest urocze bo jest w nim spory park Victoria Parc, małe muzeum kolejnictwa, chodzące na wolnosci piękne i dumne pawie.
Spędziliśmy tam cały sobotni poranek i było bardzo przyjemnie. Stary most, który był naprawdę tańczący bo jak pamietam 14 lat temu bałam sie po nim chodzić, został dwa lata temu zmieciony przez wodę rzeki. W tym samym miejscu wybudowano wiec nowy, który przyciąga turystów lokalnych, ale jest juz znacznie mniej tańczący. Zamiast deszczulek powiązanych ze sobą i przewieszonych przez rzekę wybudowano szersze i stabilniejsze powiązania.
Antkowi sie jednak bardzo podobało i biegał po moście jak szalony.

Przy okazji poznaliśmy tam dwie starsze kobiety. Wywiązała sie rozmowa i w rezultacie nawet adresami sie wymieniliśmy bo jedna z nich ma wnuczkę, która w Bordeaux studiuje.
Odwiedzilismy tez tam muzeum kolejnictwa. A ze moj wuj Edward na koleji CNR całe swoje zycie przepracował to opowiadał nam i opowiadał. Nawet stary telegraf uruchomił. Jak sie pozniej okazało takie stare telegrafy to on ma dwa w domu i dziś juz próbowaliśmy uczyć sie na nich pisac, litery... Antkowi bardzo sie to podobało, takie rustykalne zajęcie.
A sobotę popołudniu chodziliśmy po centrum handlowym a wuj miał odpoczywać w domu. Kupiliśmy Antkowi nowe karty do kolekcji, tym razem kanadyjskie Pokemon i inne You gi Yo... Majątek to to kosztuje, ale nie miał prezentu na urodziny od nas bo w drodze byliśmy to dostał karty. Teraz bedzie królem przerw w szkole jak bedzie mógł je zaprezentować kolegom. Takie niespotykane we Francji karty to jest coś!

Gdy wróciliśmy do domu okazało sie, ze jest u nas Teresa, córka najstarsza wuja i jej maz z Winnipeg. Porozmawialiśmy trochę a oni na jakis slub w regionie sie wybierali. Wieczorem przyszedł Mike na kolacje. Zrobiliśmy sałatę, pieczone kiełbaski i maccharoni zapiekane z serem i z pomidorami. Mike przyniósł domowe Tiramisu. Było bardzo miło. Gadaliśmy, oglądaliśmy amerykański futbol, wypilismy trochę piwa...


A wczoraj cały dzien spędziliśmy w parku narodowym Riding Mountains... Cdn.

sobota, 2 sierpnia 2014

Etap jedenasty - Nepawa, dalsi kuzyni i może kilka slow o tym " cudownym autobusie"?

Wczoraj, czyli w piatek pojechaliśmy z wujem do małego miasteczka - Nepawy. W miasteczku mieszka około 5 tysięcy osób. To typowe amerykańskie miasteczko czyli na ulicy nie ma nikogo. Dwie główne ulice krzyżując sie tworzą centrum czyli - Downtown. Tutaj jakis mały bank, poczta, dwa sklepy i bar przyciągają mieszkańców. Kilka dużych samochodów zaparkowanych wzdłuż ulic świadczy o istńieniu zycia w tym miejscu. Ale by spotkać ludzi trzeba wejść do którejś z wymienionych instytucji. Na ulicach jest bezlitośnie pusto. W Brandon jest tak samo.

Nepawa jest jednak dla nas szczegolńie ważna. To tutaj zatrzymali sie pierwsi emigranci z naszej rodziny : Józefa Moniak dalej Zagula i jej mąż Antoni. Mieli jechać dalej, do prowincji Sasketoon ale wysiedlić z pociągu w Manitobie. Antoni kupił tutaj farmę i powoli stawał sie farmerem coraz to zasobniejszym. Moja ciocia, żona wuja Edwarda była jego córka. Rodzice wuja Genowefa i Mikołaj tez zatrzymali sie wlasnie tutaj. To miejsce szczególne bo tutaj, na tej " obcej ziemi" sa dzisiaj ich groby. A cmentarz w Nepawie jest takim "domem" dla setek Polaków. Cmentarz zreszta przepiękny, zupelńie inny niz te u nas. Nie ma tutaj wielkich, ponurych grobowców jak we Francji ani tez wielkich pomników jak w Polsce. Cmentarz tutaj to wielki park, drzewa, idealnie utrzymane trawniki, tylko tabliczki z nazwiskami i kwiaty posadzone, wszędzie takie same. Wyglada to pieknie, o ile mozna tak o cmentarzu powiedzieć.  Grobów mojej rodziny na tym cmentarzu jest kilkanaście. I jeszcze kilka bliskich przyjaciół, ludzi, którzy np z Józefina i z Antonim mieszkali jako początkujący emigranci.
Była to wiec pielgrzymka.

Na obiad zaprosiliśmy wuja do przydrożnej restauracji. To rodzinna restauracja - family restaurant- trochę inna niz te fast Foody wszechobecne ale taka typowa jak by była wyjęta z amerykańskich filmów. Co jedliśmy? Hamburgery, sałatki, zupy.
Popołudniu wuj zabrał nas do malutkiego, lokalnego muzeum. Stare przedmioty, zdjecia burmistrzów miasta ... Dość ciekawie było.
 Zajechał tez do nas Michał. Pogadalismy tez.  A na kolacje je wuj zrobił barbecu i tarteletki z jagodami - sam piecze i były pyszne,

O dzisiaj napisze pozńiej. Jutro jedziemy do parku narodowego, na północ bo będziemy pływać i oglądać niedźwiedzie, bobry...

A autobus? Coś strasznego. Grayhound. Linia Winnipeg - Vancouver. Tanie bilety ale coz. Autobus wyjechał z opóźnieniem... Do Brandon zamiast w 2h 50 minut dojechał w prawie 4 godziny... A w autobusie większość brudasów. Ńiestety tak to wyglada. Brudne nogi w ofyflanych klapkach, brudne ubrania, śmierdzący ludzie, z brudnymi włosami. Oprócz nas i 3 babć cała reszta wygladała jakby spod jakis mostów wylazla. Koszmar jednym słowem. I tutaj chylę czoła przed moim bratem Pawlem, który mnie uprzedzał. Wypraktykowal autobusy w USA i wiedział kto nimi jeździ. Co prawda na początku nie chciałam mu wierzyć ale jednak.... Nigdy wiecej autobusów!

Trudno będziemy płacić 3 razy drożej. Ale jak moj wuj Eddzio mówi autobusem to on ostatnio w 1969 roku jechał i mu wystarczy. I ma racje.

piątek, 1 sierpnia 2014

Etap dziesiąty - na rodzinnych grobach

Wczorajszy dzien minął niezwykle szybko. Wuj pomimo swych lat i wyglądu staruszka okazał sie kompanem pełnym energii. I tak naprawdę to trudno go zatrzymać. Ja staram sie uważać by odpoczywał, by pił, by nie było mu gorąco bo na zewnątrz jest ponad 30 stopni ale on wciąż chce do "przodu". Przede wszystkim tak zaprzyjaźnił sie z Antonim, ze sa nierozłączni. Jak tylko Antos gdzieś w domu zniknie to wuj go wola i uczy go angielskiego, pije z nim Coca Colę, bez przerwy żartują i śmieją sie jak wariaci. Kawały mu robi co kilka minut a Antos moj szczęśliwy. Przytulają sie  po kilka razy dzien... Tak, jak ja kiedyś z mim dziadkiem Henkiem.

Wczoraj rano pojechaliśmy na cmentarz w Brandon na grób cioci Maryli... Przy okazji odwiedzilismy groby braci wuja Edwarda. Powspominalismy, aż sie łzy w oczach kręciły. Po cmentarzu wuj zawiózł nas do Kesington center, to taka wielka hala sportowa. Tam trwały treningi Hokeja. Mój Antek od razu zaprzyjaźnił sie z trenerem i jakimiś chłopcami. To oni oprowadzali nas po szatniach, siłowni... Po czym jak juz siedzieliśmy na widowni to przyszedł trener i podarował Antkowi nowy hokejowy krążę - Wheat - tutejszej ekipy z Manitoba. Wuj uznał to za tak miły gest, ze zapytał o nazwisko trenera o popołudniu zadzwonił do administracji miasta, która go zatrudnia, by pochwalić tego człowieka. Miłe to. Z hokeja mój Antek nie chciał wyjść.
Koło 12 h poszliśmy zobaczyć zawody konne. Kobiety, w kowbojskich kapeluszach ujeżdżaly konie! Niesamowity widok, jak rodeo! Pieknie były ubrane w świecące stroje a i konie były przepiękne.

Pozniej zrobiliśmy obiad - w amerykańskim stylu, hot dogi, ogórki i pie.
Na poobiednia kawę zaszła do nas Brittney, wnuczka wuja, córka Patrycji, dziś nauczycielka sportu, ale my ja jeszcze jako mała dziewczynkę pamiętamy. Pogadalismy sobie spokojnie. Wuj położył sie na chwile po jej wyjściu ale zadzwonił telefon i pojawili sie jego bratankowie, od jego brata Antoniego, którego żona zmarła dosłownie 4 dni temu. Frances Malazdrewicz, tak sie nazywała....
Wuj bardzo. Sie wzruszył ta wizyta bo przywieźli mu pamiątkę po niej i po prostu starszy pan sie rozpłakał. Został sam. 5 braci, 2 siostry, żona... Nikt juz nie żyje. Tylko on, najstarszy w rodzinie.  Było mi  bardzo smutno tez.

Po ich wizycie wuj zabrał nas do takiego mini parku wodnego z prysznicami dla dzieci. Antek szalał!  Pod wieczór wróciliśmy do domu. Wujek zrobił pieczonego kurczaka. Ja zrobiłam ziemniaki i fasolkę szparagowa. Do tego była tarta z rabarbarem.
A wieczorem? Wieczorem Michał, moj "second cousin" jak on sam o sobie mówi zabtral mńie i Stephana na przepiękny recital pianistyczny, rosyjskiego pianisty. Koncert był naprawdę sporej klasy, Tselakov grał utwory rosyjskich i europejskich kompozytorów. Po koncercie podano wina. Było bardzo przyjemnie. Spotkaliśmy na nim polskiego malarza pana Jana Brancewicza, który przyjechał tutaj w 1965 roku. Pytałam czy tęskni za Polska a on mi na to " za czym tam tęsknić? " . Stwierdzil, ze tęskni za dziecinstwem w Krakowie ale za niczym wiecej juz nie.

Antek w tym czasie jeździł z wujem po mieście samochodem jak si e pozniej okazało i to na przednim siedzeniu... Lodami sie objęli we dwójkę i dalej...
 Taki dzien jak na 88 letniego starszego pana to trochę sporo....
Ale dziś ranoznowu, świetny humor, Antkowe sniadanie z wujowym. I pojechaliśmy do Nepawy na groby mojej rodziny... Ale o tym pozniej....