niedziela, 27 maja 2018

Antkowe wyznanie wiary


"Wierze w Trojce Swieta: Ojca, syna i ducha swietego. Wierze, ze Trojca Swieta jest zawsze obok mnie, nawet w momentach trudnych. Milosc Boga mnie inspiruje. Przystepuje do celebracji "wyznania wiary" dlatego, ze chce wciaz isc droga milosci naszego Pana"

Takie slowa napisal i wypowiedzial moj syn podczas dzisiejszej ceremonii. Kazde z 60-ciu dzieci pisalo swoje slowa i na glos, przed calym Kosciolem je prezentowalo. 

Po wczorajszej nawalnicy, zalaniu pokoju i lazienki, kolacji z rodzina mojego meza w domu mokrym i obloconym buciorami wszystkich wizytujacych i strazakow... dzisiaj dotarlismy na czas do kosciola szkolnego. Ceremonia choc trwala 1h i 40 minut byla piekna. Antek cudownie zaspiewal psalm - jak widac na zdjeciu nizej. 
Jednakze zaraz po wyjsciu z kosciola rozczarowanie bylo na tyle duze, ze z trudem udalo je sie na zdjeciach nawet ukryc. Jego rodzina, rodzina mojego meza w kosciele byla kilka minut. Brat meza z zona i trojka dzieci dojechali z duzym opoznieniem gdyz szukali stacji benzynowej by zatankowac do wynajetego samochodu. Jak w koncu dotarli byli podobno kilka minut bo dzieci plakaly, ze sa glodne. 
Podczas mszy wiec wyslali do mnie 2 sms... gdzie jest restauracja, adres? ... bo juz sie tam udawali. Ja jednak podczas mszy smsow nie konsultuje wiec pojechali sami... Malej sie przypomniala nazwa i znalezli bez nas. 
Tesciowie natomiast... wczoraj jadac do nas zgubili sie w Bordeaux i krazyli cala godzine po miescie... dojechali, wyjezdzajac z tego samego hotelu co szwagier i o tej samej porze 1h05 minut pozniej niz mlodzi. Oczywiscie wsciekli, wisieli na telefonie z moim mezem przez te godzine...

Mozecie wiec sobie wyobrazic sceny dantejskie w moim domu zalanym, obloconym, trojka dzieci plus moj Antek, nabijajacy sie z rodzicow wlasnych i ich nieudolnosci szwagier, temperujaca wszystko szwagierka, dwoch strazakow w miedzyczasie... moj zdenerwowany krzyczacy w telefon maz i ja... miedzy kieliszkami, talerzami i wiadrami z calym syfem... po prostu cud malina!

Dzisiaj rano tesciowie znow sie zgubili. Antka spiewu nie slyszeli, Antka wyznania wiary nie slyszeli... nie wiem, o ktorej godzinie dojechali do kosciola. 

Gdy wyszlismy stali wsciekli, marsowe miny, ze trzeba pedem, leciec do knajpy bo dzieciaki szwagra glodne... a pech chcial, ze obiad najmlodszej Diany 10 miesiecznej byl w moim bagazniku, bo wczoraj mi zostawili w lodowce i ja dzis nie zapomnialam tego jedzenia zabrac, ale... 
Zrobilam 3 zdjecia w biegu... sa brzydkie, wiem!

Antek prawie plakal przed tym kosciolem, ze wszyscy maja rodziny, robia zdjecia a my musimy biec, leciec, ze jego kuzynostwa nie ma, chrzestnego nie ma... ze dziadkowie zli...

Po calym zajsciu musielismy jeszcze tak czy tak jechac do domu bo tesc nam taka awanture urzadzil, ze on nie bedzie swoim samochodem tutaj jezdzil, ze musi zostawic go pod domem naszym, na parkingu. 
Stéphane polegl. Przesiadlismy sie do mojej malej 3 drzwiowiej DS... tesciowa zaczela w tym momencie drzec jape, ze ona na tyly nie wsiadzie... bo troche trzeba byc sprawnym, przecisnac sie...

Do restauracji dojechalismy. Malutka zjadla cos tam, co mieli jakies puree ziemniaczane ale pozostala dwojka nadal bez jedzenia... bo czekali na nas...

W koncu dostali. W knajpie jako tako. Zbyt milo nie bylo. Krotki spacer, karuzela dla dzieci i pojechali do siebie...

A ja sobie mowie NIGDY WIECEJ... i nie tylko to, chyba powinnam opuscic te rodzine i dobrze zatrzasnac za soba drzwi. Co tez uczynilam. 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz