czwartek, 20 czerwca 2019

I co tu zrobic?

Czyli siedze i mysle...

Bylam dzisiaj u mojej pani doktor. Po ostatnich hecach z lodowka czuje sie wyjatkowo zmeczona. Splywajace nowe wyniki badan tez nie pomgaja mi w zachowaniu spokoju: mam stwierdzona lekka niedoczynnosc nerek, brak monocytow czy zbyt mala ilosc kwasow organicznych w organizmie... a to nie koniec...

Do tego wokol mnie stres... chocby ten zwiazany z nieznanym dla mnie miejscem pracy od 30 sierpnia i wiele innych...

Moja pani doktor odmowila mi, tak odmowila mi (sic!) wypisania recept na jakiekolwiek leki typu uspokajajce czy nasenne a ostatnie spie po jakies 4-5 godzin na dobe bo wiecej nie daje rady. Troche mnie ta odmowa i ta stanowczoscia zdziwila, nie powiem...

Ale jej spojrzenie na sytuacje jest nastepujace: leki mi pomoga...  tylko chwilowo, sa ucieczka, sa otepieniem, wylaczeniem na noc, na kilka dni ale niczego nie rozwiazuja.
Wedlug niej rozwiazanie jest tylko jedno... podjac odpowiednie decyzje, zaczac siebie sluchac...
w przeciwnym wypadku i jej zdaniem nie jest wykluczone, ze jakis gwaltowny nowotwor czyli cancer foudroyant zmiecie mnie z tego swiata za 2, moze 3 lata...

Czy tego chce?

Jasne, ze nie.

I tak przeslismy do sedna...

Czego chce dzisiaj, jutro, za tydzien... i wyrwalo sie ze mnie, ze chce PISAC i ze chce BYC SAMA! tak chce byc sama przynajmniej przez tydzien, dwa... by moc pomyslec, odpoczac, pisac, pobyc ze soba... Nagle wydalo mi sie to tak jasne, tak oczywiste, tak ewidentne... jestem zmeczona wszystkim...

Tymczasem wokol mnie halas i chaos i dziesiatki planow...
W tym ten rodzinny by jechac do Bretanii na 10 dni w nastepna srode. Problem w tym, ze ja nie chce tam jechac a jesli juz to sama, bez meza, bez syna... chce byc sama to jest moja najwieksza, najostrzejsza potrzeba.

Wrocilam do domu i mowie mojemu mezowi, ze z nimi do Bretanii nie pojade, ze mam inne plany i potrzeby.

Najpierw go zatkalo i potem zaczal gadac i gadac... cala przerwe obiadowa gadal chyba sam do siebie bo ja milczalam. Powiedzialam swoje, podjelam decyzje i kropka na tym. A on kombinuje, ze w takim razie on tez nie pojedzie bo on sam w Pornichet to... sie nie bawi... bo, jak mi powiedzial, bedzie musial tam sobie zakupy zrobic i ugotowac i Antkiem sie zajac 2 dni - dalej Antek bedzie z dziadkami... i ze on tego nie chce, nie da rady...

Ja mu na to, ze ja nie pojade a jesli on nie pojedzie tam, to ja pojade ale sama bez niego...

I wiecie co... to zupelnie, ale zupelnie do niego nie dociera. On caly czas snuje swoj dyskurs, caly czas nawija o tym samym, powtarza sie dziesiatki razy. Ja swoja decyzje podjelam a on jakby wszystkim mozliwymi sposobami probowal mnie od niej odwlec albo mi ja zbojkotowac, staranowac.

Wydaje mi sie, ze on nie slyszy co ja do niego mowie choc moje slowa brzmia jasno. Nie chce byc z nim. Nie wiem jak dlugo, ale teraz nie chce. Nie chce byc z moim synem. Potrzebuje byc sama, potrzebuje pisac, potrzebuje przemyslec to i owo, moze podjac decyzje, leczyc sie dalej...

I on tego nie slyszy...

Nie wiem co z tym zrobic? Jak to zrobic by uslyszal i zrozumial co ja do niego mowie? jakie podjelam decyzje?


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz