2 marca, czwartek, to był przedostatni dzień naszego pobytu na Lanazarote. Pogoda była cudowna, około
Zaraz po obiedzie
ruszyliśmy na południowy-zachód wyspy czyli w kierunku Playa Blanca. To obok
Costa Teguise kolejne zaludnione turystami wybrzeże. Dlatego na samą Playa
Blanca żeśmy nie zjeżdżali bo nic nas tam nie interesowało. Wjechaliśmy
węższymi drogami w środek wyspy by zatrzymać się na kilka chwil w miasteczku
Femes zwanym “Balkonem” bo stąd rozciąga się zapierający dech w piersaich widok
na wybrzeże i na Playa Blanca zresztą też. Przed tym kościołem, datującym na
XIV wiek ale przebudowanym, kosztowaliśmy słońca i myśleliśmy ( czytaliśmy też)
o odkrywcach tych wysp i pierwszych osadach, zawsze oddalonych od oceanicznych
brzegów. Obok kościoła znajduję się centrum kulturowe, które wcześniej było
budynkiem militarnym, siedzibą wojsk.
Z Femes
zjechaliśmy w dół aż do solanek Janubio. To ostatnie zachowane świadectwo
dawnych relacji ekonomicznych Lanzarote z innymi wyspami archipelagu. Tutaj
produkowano sól dla pozostałych wysp. Solanki zaklasyfikowane przez UNESCO do
skarbca dziedzictwa ludzkości są tylko do podziwiania z daleka. Zwiedzać ich
nie można. Sól z nich jest używana jako dekoracja do procesji Bożego Ciała.
Obok
solanek kilka plaż, plaż cudownych bo czarnych jak węgiel tylko, że tutaj to
jest wulkaniczny pył. Na tych plażach jest mnóstwo pół-szlachetnego kamienia po
francusku Olivine, wtopionego w czarne, wulkaniczne kamloty… ma on kolor
zielono-żółty. Nie trzeba go kupować, można się schylić Iisobie nazbierać co
też uczyniliśmy targając z poworotem do Francji dwa wielkie czarne kamienie ze
sporymi zielonymi Olivinami, które leżą na antkowym biurku. Sfotografuję je
by pokazać jak to wygląda…
Stąd już
tylko 5-6 kilometrów dziliło nas od grot Los Hervideros czyli wyżłobionych
przez ocean dziur w wulkanicznej skale. Ocean wpływa w nie z wściekłością,
rozpryskując swoje pieniące się fale. Nad grotami powstały kilkukilometrowe
chodniki spacerowe… można tutaj się przechadzać i przez różne dziury ocean i formacje
skalne podziwiać.
Do hotelu
wracać nam się nie chciało… więc pojechaliśmy dalej… na drugą stronę wyspy na
maciupenką plażę Quemada. Zresztą nie jest to plaża a miasteczko położone
jakieś 2-3 metry od oceanicznego brzegu. Trochę bałabym się tam mieszkać… że
mnie zaleje, ale mieszkańcom nie sprawia to najmniejszego problemu. Wychodzisz
z domu na czarne kamienie i po 4 krokach jesteś w wodzie! To miejsce trochę
zapomniane przez turystów i tym lepiej! Choć tacy wszędobylscy turyści jak my i
kilku innych tutaj też dociera! Dwie restauracje – stopy w wodzie proponują
świeżo złowione ryby! Pychota! Kilka domów zamieniono n ate do wynajęcia, casa
rurale i chętnie bym tutaj kilka dni spędziła.
Ale cóż,
nieco inaczej się zarezerwowało… ale wracać wciąż się nie chciało… więc
pojechaliśmy do domu José Saramago. Tak, tak! Literacki NOBEL z 1998 roku
mieszkał i żył właśnie tutaj! Niestety dom można zwiedzać tylko rano… a my
byliśmy wieczorem… ale weszliśmy na dziedziniec bo nas wpuścił dozorca. He, he,
jak mu powiedziałam, że ja też piszę, publikuję… no nie na nagrody ale tak, z
pasji… Otworzył nam bramę…
I aż mnie w
ziemię wcisnęło… mogłabym tutaj pisać!!!!! Z sypialni widok na Ocean…
dziedziniec wenwętrzny ocieniony i chroniony od wiatru… pięęęęęknieeee.
A Saramago
pisał tak: “Los nie wybiera, on tylko
proponuje!”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz