Wczoraj na jednej z moich lekcji.
W pierwszej klasie liceum na lekcje o godzinie 14 przyszła spóźniona, dobre 5 minut, uczennica ubrana w...
czarny stanik wyszywany kryształkami. Miała odkryty cały brzuch, ramiona, ręce, łopatki, polowe pleców...
Wpuscilam ja do klasy i zapytałam czy uważa, ze ten strój jest odpowiedni na lekcje historii-geografii.
W tym momencie ta młoda osoba wstała z krzesła, rzuciła swoją torba i krzyknęła
"Ja tak to spierdalam stad!"
I wyszła z klasy.
Zaznaczyłam ja jako nieobecna.
Po kwadransie przyszła pani pedagog. Stwierdziła, z musi ze mną natychmiast porozmawiać ale nie przysłała zastepstwa. Więc 35 uczniów zostało w klasie samych, za zamkniętymi drzwiami i robiło w sali rozrube.
My rozmawiałyśmy na korytarzu... miało być poufnie...
Pani pedagog spytała czy "ja wiem, gdzie jest ta uczennica"...
Odpowiedzialam, ze obraziła mnie i wyszła sama z klasy, nie została wyrzucona czy poproszona o jej opuszczenie przeze mnie.
No tak, Pani rozumie... ona ma problemy... uhm domyślam się... opuszcza wiele lekcji, nie jest "szkolna" - ciekawe co to oznacza...
musimy zadzwonić do jej ojca by powiedzieć, ze znikła... ale nie wiemy gdzie jest. A jej ojciec jest zawsze po jej stronie.
I tak dalej i tak dalej... Rozmowa w sumie dość bezsensowna.
Sytuacje dość częste w mojej pracy. Rodzice, spolecznestwo chciałoby byśmy my NAUCZYCIELE zamiast bycia nauczycielami zostali rodzicami ich dzieci, psychologami, psychiatrami, pomocą społeczna itd... najlepiej za pensje fryzjerki bądź sprzątaczki w ramach "misji i poświęcania się"...
ja tego na siebie nie biorę... choć bywa ciężko.
Nie znam ciagu dalszego ale mam jeszcze wiele takich dziwolagow do opisania...