Szwagier przy swoim grilu... zabytkowym!
W ubiegla srode podrozowalismy wieczorna pora w strone Paryza. Moj szwagier a Stéphana brat, zaprosil nas na czterodniowy weekend do ich wiejskiego domu. I byl to wspanialy czas!pod kazdym wzgledem, oprocz wymiotowania malej Appoline w moim samochodzie, ale o tym pozniej!
Bylo goraco i slonecznie a ich wiejski, olbrzymi dom, na granicach departamentu Yvelines okazal sie chlodnym schronieniem.
Dojechalismy w srodowy wieczor kolo 23 godziny. Dzieci nie spaly! sic! Moja szwagierka, obecnie w ciazy z trzecim dzieckiem, stwierdzila, ze caly wieczor maluchy krecily sie jak baki bo ne mogly sie na kuzyna doczekac! W rezultacie poszlismy spac po polnocy, wszyscy, w tym maly Léandre, ktory ma niespelna 4 latka.
Rodzina nam sie powiekszy w koncowce sierpnia, o mala dziewczynke! Typhaine wciaz jednak pracuje i bedzie pracowac do konca lipca bo urlopy macierzynskie we Francji sa bardzo krotkie: 1 miesiac przed porodem i 2 miesiace po porodzie. Jest jednak w pelnej formie i tylko odrobine zwolnila...
W czwartek ruszylismy rano, ja i szwagier po zakupy, a dzieci jak to dzieci zabawa! Na czwartkowym obiedzie rozkoszowalismy sie grilowanymi szaszlykami a wieczorem, jak zwykle, bylismy na polu z konmi! Moj syn w ogole sie koni nie boi, maluchy szwagra tez nie wiec glasakli, przytulali, a ja bezpiecznie za ogrodzeniem ha, ha!
W piatek rano ruszylismy do Luwru. To jakies 65 km od naszej wsi. Appoline nie chciala na krok opuszczac kuzyna i chciala koniecznie zbaczyc Mona Lise Da Vinci. Pojechala wiec z nami... ale sie bidula tak zestresowala w moim samochodzie, ze jedzie, ze z nami, ze z Antkiem, ze zanim do Paryza nie dojechalismy zwymiotowala nam az 3 razy! Zatrzymac sie nie bylo gdzie, az do Neuilly... mialam dwa woreczki i karton po ciastkach. Udalo sie uniknac zabrudzenia samochodu i jej sukienki! uffffffff!!!! Ale zestresowalam sie troche i nawet zaproponowalam powrot do domu, ale Appoline chyba musiala sobie cos udowodnic bo kategorycznie odmowila powrotu do domu na wsi.
Na obiedzie w restauracji wszystko zjadla, miala forme i dalej poszlo juz gladko.
Luwr... ponad 2 godziny zwiedzalismy galerie Dénon... bo tam sa dziela Léonarda... dzieciaki zafascynowane!!! I zainteresowane.
Wrocilismy na wieczor; ktory spedzilismy w ogrodzie zajadajac czeresnie prosto z drzewa! Mniam!
W sobote, od rana, towarzystwo jezdzilo konno az do obiadu, najmlodszy tez! tylko nie ja! Bo ja nigdy na koniu nawet nie siedzialam... no raz wsiadlam w Pornichet i sie boje...
popoludnie w ogrodzie... i na bieganiu he, he bo chcemy trzymac forme.
Wieczorem czekal na nas spektakl dzieci. Bo kuzyni, za kazdym razem jak sie widza przygotowuja spektakl. Tym razem byl wyjatkowy. Antek z Appoline napisali sztuke teatralna, spora... bo trwala z 10 minut, 5 stron A4... wymyslili cala historie, zrobili drobne dekoracje, wciagneli w nia Léandre'a... genialne przedstawienie zakonczone dwoma tancami, cwiczyli choreografie... i wierszem dla mam bo w niedziele byl dzien matki we Francji.
Fajnie nam sie gadalo, jadlo, wspominalo... dobrze nam sie spalo i pieknie sportowalo.
Cudowny czas!