Jestem poważnie chora. Zaczęło się « to » 8 stycznia i trwa do dzisiaj z
drobną – 5 dniową przerwą. Przypuszczam, że z własnej winy doprowdziłam się do
takiego stanu jednakże nie było to moim zamiarem by tak cierpieć i mówiąc
brzydko zdychać - dusząc się teraz swoimi własnymi wydzielinami koloru
zielono-brunatnego !
Tak… nie będzie to ani smaczny ani apetyczny wpis. Na gotowanie nie mam ani
siły ani chęci. Na jedzenie zresztą też. Chciałabym wyzdrowieć ale jestem coraz
bardziej zdeprymowana tą sytuacją i nie wiem czy i kiedy wyzdrowieję. Na razie
mówię to cicho i nie chcę w to wierzyć ale na Boga nie wiem!
Nie zdażyło mi się jednak jak do tej pory tak chorować i chorować tak długo…
stąd może te moje czarne myśli z negatywną energią?
Kaszlałam cały grudzień, wspomagałam się czym się dało w tym paracetamolem i
ibuprofenem i dałam radę. Święta w Polsce były fajne ale tam też codziennie coś
brałam a nawet sterydy przez kilka dni bo wydawało mi się, że mój stan zapalny w
gardle nigdy nie minie. Wzięłam i nie minął.
Wróciłam do pracy 5 stycznia. 8-smego, w czwartek miałam ciężki dzień. Byłam
w pracy od 8h rano do 21h30 bo lekcje plus spotkania z rodzicami. Gdy wróciłam
do domu dostałam prawie 40°C gorączki. Następnego dnia do pracy już nie poszłam.
Lekarz zalecił tego samego dnia badania w klinice obok: rontgen, krew, skaner.
Wykonano. Infekcja ulokowała się na prawym płucu. Wydawało się, że wszystko
jasne: antybiotyki, leki wziewne, zwolnienie przedłużane co 3 dni zdołało
utrzymać mnie w domu dni 10! W tym 2 week-edny.
Wróciłam do pracy konsultując jeszcze w week-end pomoc lekarską bo nie czułam
się najlepiej. Dostałam kolejny antybiotyk bo… zatoki, bo osłonowo… Brałam.
Wspomagałam się czym się dało i byłam w pracy 4,5 dnia…
W ubiegłą środę wróciłam z pracy koło 13h na oślep – dobrze, że wypadku nie
spowodowałam bo mam sporo dojazdów a jak się człowiek źle czuje to z dojazdami
jest poważny problem. Jak tylko dotarłam do domu okazało się, że mam 39°C
gorączki… w pierwszym momencie pomyślałam – grypa bo przez dni pracy w szkole co
lekcje wysyłałam po 3-4 dzieciaków z takim kaszlem i gorączką do pielęgniarki,
że trudno było mi wyobrazić sobie co innego. Mamy tutaj epidemie.
Notabene to bardzo francuskie jest – wysyłanie chorych dzieci do szkoły bo
praca rodziców jest dużo ważniejsza od ich zdrowia… przerabiam to często, w moim
własnym domu też… gdyż w naszym społeczeństwie nie ma czasu na chorowanie! Nie
można go dostać nawet od lekarza, trzeba go wydębić i dobjać się i wracać do
gabinetu co 2-3 dni po przedłużenie zwolnienia… bo rzekomo nie mogą dawać!
Tego popołudnia wezwałam lekarza do domu z SOS Lekarze bo już żaden lekarz z
pobliża w tym ten, do którego muszę chodzić ( inaczej drastycznie ograniczają
mi zwrot kosztów konsultacji w kasie chorych) nie miał miejsc. Gorączka rosła do
40°C… czułam się potwornie, sama w domu, na kanapie… Lekarz nieco się
zaniepokoił i poprosił o telefon do mojego lekarza… dobrze, że się dodzwonił. W
porozumeniu umówili mnie tego samego wieczoru, na 19h30 do tej samej kliniki na
podobne badania.
Ucieszyłam się bo szybko szło. Myślałam sobie, no teraz to mi pomogą w końcu…
Na badaniach byłam z mężem. Trwały niecałą godzinę. Rezultaty wysłano na mój
adres mailowy następnego dnia koło 14H… bardzo złe rezultaty. Przejęłam się.
Pierwszy odruch – internet – sprawdzać co i jak co to znaczy… zestresowałam się
jeszcze bardziej. Odłożyłam. Około 16h zadzownił mój lekarz, który też dostał
mailowo wyniki. Coś pobrzdękał, że no tak, że jeszcze nie wiadomo… kazał brać
PARACETAMOL 1 g 3 razy dziennie Iico 2 h mierzyć gorączkę i czekać do południa
następnego dnia… Nawet się nie wkurzyłam. Połknęlam ten brak kompetencji i
pomysłu na to co dalej w ciszy mojej sypialni, przy 39°C trzesąc się z zimna, oj
z gorąca!
Dopiero kilkadziesiąt minut później, sięgnęłam po telefon i zadzwoniłam do
mojej szwagierki w Paryżu, lekarza, co prawda okulisty ale po medycynie… rozmowy
z moją chrzestną i rodzicami tak coś na mnie wpłynęły. Szwagierka kazała mi
bezzwłocznie umówić się z innym lekarzem następnego dnia rano oraz z
laryngologiem w pierwszej kolejności. Trochę sobie pokpiłam bo na wizytę u
laryngologa to jest 15 dni czekania…
Mój mąż jednak wkurzył się, co rzadko mu się zdarza, i w piątek rano
wydzwaniał gdzie się dało prosząc lub wymuszając spotkanie z lekarzem. Nie wiem
jakim cudem, ale się udało!
Widzieliśmy i internistę i laryngologa. Wyniki moich badań są złe… laryngolog
postawiła diagnozę po kolejnych badaniach i to bolesnych jak czort, że mam
rozległą i ostrą infekcję bakteryjną w całych drogach oddechowych: zatoki, nos,
gardło, krtań, oskrzela… tylko płuca narazie czyste, oby?
Zwolnienie mam do… środy… nie wiem czy przedłużą… Gorączka ustapiła wczoraj
ku mojej wielkiej radości ale dobrze nadal nie jest. Więc mam wątpliwości…
Moje obecne leczenie to nic drastycznego ale jest męczące i ciężkie.
Antybiotyk – 3-ci od 8 stycznia, na kolejne 10 dni… przez ostatni miesiąc 4
dni byłam bez antybiotyku. I jeszcze te zabiegi z maszynerią apteczną…
wstrzykuję sobie do nosa, 3 razy dziennie od 60 do 120 ml płynu z lekarstwami
rozpuszczonymi. Ten płyn mnie dławi i dusi ale muszę wytrzymać. Spływa on do
gardła i dalej, część wypływa do umywalki brrr… Po czym muszę 15 minut odczekać.
Teraz spraye do nosa i do gardła… kolejne 15 minut czekania przerywane
krwawieniami… następnie maści do nosa by przestało krwawić i na gardło by też
przestało krwawić… Jeść nie można ale nawet się nie chce… tylko wyzdrowieć by
się chciało… I to bardzo!
Kaszlę dalej… umyję włosy i padam ze zmęczenia. Teoretycznie w czwartek
powinnam być gotowa do pracy… he, he dobry kawał, taki francuski! Na moich
antybiotykach widnieje napis – Nie prowadzić. Niebezpieczeństwo! Czerwony
trójkącik i cyfra 3… Do pracy jeżdżę samochodem bo nie mam jak dojechać
inaczej…
Coś spieprzyłam!
Na pewno! Tylko co?
Choroba nie jest wynikiem tylko i wyłącznie fizycznego zakażenia wirusem bądź
bakterią jest zaburzeniem równowagi organizmu i wynikiem tego procesu… coś jest
źle? Tylko co? I jak z tego wybrnąć teraz?