poniedziałek, 20 lutego 2017

Dzień na Oceanem… Francuska codzienność. Część 71.





corniche





 


Pierwszy w tym roku i nad wyraz wcześnie bo zazwyczaj to dzień kwietniowy. Aura nas jednak rozpieszcza od kilku dni i jest kwitnąco i ciepło. Pamiętam nasz pierwszy rok w Bordeaux, który był właśnie taki ciepły… 5 marca jedliśmy obiad na tarasie restauracji w swetrach.  Teraz jest podobnie.


 


Tak więc wczoraj, zaraz po wczesnym obiedzie – przyjemności ruszyliśmy do naszych ulubionych miejsc nad Atlantyk czyli do Moulleau i na wieczór pod wydmę Pyla.


 


Samochodzik świetnie jak narazie się sprawuje. Dotarliśmy szybko, zaparkowaliśmy i ruszyliśmy jeszcze uśpionymi uliczkami  w kierunku naszej ulubionej plaży. Antek jak zobaczył lody u naszej zaprzyjaźnionej lodziarki to oczywiście nie mógł się powstrzymać ! Od razu dwie wielkie kule w ulubionych smakach : straciatelli i sorbet truskawkowy. I tak sobie szliśmy… na plaży było już trochę osób. Ocean spokojniutki. Ja wyłożyłam się na piachu bo grzało dość ostro… Stéph z Antkiem grali w piłkę, szaleli, biegali. Stéph zadzownił do swoich rodziców, którzy akurat kończyli ferie z wnukami z Paryża w wiejskim domu w Yvelines… a tam u nich było pochmurno I zimno 11°C u nas w słońcu było powyżej 20°C, więc sobie o różnicac klimatycznych pogawędzili. A Appoline musiała o zawodach jeździeckich Antkowi opowiedzieć i o swoim własnym kucyku też.


Ja leżałam, czytałam i się wygrzewałam.


 


Koło 17 godziny zaczęło się ochładzać więc ruszyliśmy samochodem w stronę wydmy Pyla a tam do naszej ulubionej kawairni La cornice przy 5* hotelu o tej samej nazwie. Zajęliśmy stolik tuż przy basenie i tak medytując oglądaliśmy zachód słońca otuleni kocami hotelowymi I rogrzani herbatą czy gorącą czekoladą. Ludzi było sporo… widok przepiękny… na Banc d’Argouin i na wydmę. Dopiero jak zaszło słońce koło 18h45 ruszyliśmy w drogę powrotną do Bordeaux.


 







Ale pan młodszy się rozbisurmanił i restauracji zażyczył sobie kolacyjną porą, rzekomo ojciec mu obiecał za szkolne rezultaty… I tak Antek wybrał nam knajpę… OKROPIENSTWO!!! Czyli l’Entrecôte… najpierw 40 minut kolejki… bo rezerwacji nie przyjmują taka oblegana… zeszło szybko bo przed nami stało francusko-indyjskie małżeństwo… Facet z Indii rodem z Kalkuty… tak więc pogadaliśmy sobie, adresy i numery telefonów wymieniliśmy. W środku hałas niemiłosierny… jedno jedyne menu stek, frytki i sos za całe 19 euro. Na talerzu syf i beznadzieja… uciekałam stamtąd jak najszybciej… 57 euro za taki badziew!!!! Nigdy więcej!  


Tak więc dzień zakończyliśmy smutnawo i frustracyjnie.


 


Dziś już mi przeszło… 5 kilometrów zrobione z rana w parku… uf… 72 sprawdziany poprawione, nowe kremiki zakupione… jest ok…





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz