Pierwszy w tym roku i nad wyraz wcześnie bo zazwyczaj to
dzień kwietniowy. Aura nas jednak rozpieszcza od kilku dni i jest kwitnąco i
ciepło. Pamiętam nasz pierwszy rok w Bordeaux, który był właśnie taki ciepły… 5
marca jedliśmy obiad na tarasie restauracji w swetrach. Teraz jest podobnie.
Tak więc wczoraj, zaraz po wczesnym obiedzie – przyjemności ruszyliśmy
do naszych ulubionych miejsc nad Atlantyk czyli do Moulleau i na wieczór pod
wydmę Pyla.
Samochodzik świetnie jak narazie się sprawuje. Dotarliśmy
szybko, zaparkowaliśmy i ruszyliśmy jeszcze uśpionymi uliczkami w kierunku naszej ulubionej plaży. Antek jak zobaczył
lody u naszej zaprzyjaźnionej lodziarki to oczywiście nie mógł się powstrzymać !
Od razu dwie wielkie kule w
ulubionych smakach : straciatelli i sorbet truskawkowy. I tak sobie
szliśmy… na plaży było już trochę osób. Ocean spokojniutki. Ja wyłożyłam się na
piachu bo grzało dość ostro… Stéph z Antkiem grali w piłkę, szaleli, biegali. Stéph
zadzownił do swoich rodziców, którzy akurat kończyli ferie z wnukami z Paryża w
wiejskim domu w Yvelines… a tam u nich było pochmurno I zimno 11°C u nas w słońcu było
powyżej 20°C ,
więc sobie o różnicac klimatycznych pogawędzili. A Appoline musiała o zawodach
jeździeckich Antkowi opowiedzieć i o swoim własnym kucyku też.
Ja leżałam,
czytałam i się wygrzewałam.
Koło 17
godziny zaczęło się ochładzać więc ruszyliśmy samochodem w stronę wydmy Pyla a
tam do naszej ulubionej kawairni La cornice przy 5* hotelu o tej samej nazwie. Zajęliśmy
stolik tuż przy basenie i tak medytując oglądaliśmy zachód słońca otuleni
kocami hotelowymi I rogrzani herbatą czy gorącą czekoladą. Ludzi było sporo…
widok przepiękny… na Banc d’Argouin i na wydmę. Dopiero jak zaszło słońce koło
18h45 ruszyliśmy w drogę powrotną do Bordeaux .
Ale pan młodszy się rozbisurmanił i restauracji zażyczył sobie kolacyjną porą, rzekomo ojciec mu obiecał za szkolne rezultaty… I tak Antek wybrał nam knajpę… OKROPIENSTWO!!! Czyli l’Entrecôte… najpierw 40 minut kolejki… bo rezerwacji nie przyjmują taka oblegana… zeszło szybko bo przed nami stało francusko-indyjskie małżeństwo… Facet z Indii rodem z Kalkuty… tak więc pogadaliśmy sobie, adresy i numery telefonów wymieniliśmy. W środku hałas niemiłosierny… jedno jedyne menu stek, frytki i sos za całe 19 euro. Na talerzu syf i beznadzieja… uciekałam stamtąd jak najszybciej… 57 euro za taki badziew!!!! Nigdy więcej!
Tak więc dzień zakończyliśmy smutnawo i frustracyjnie.
Dziś już mi przeszło… 5 kilometrów zrobione z rana w parku… uf… 72 sprawdziany poprawione, nowe kremiki zakupione… jest ok…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz