W zeszłym roku najcięższe miałam poniedziałki i piątki. W tym sa to poniedziałki. Przeprowadzenie 6 godzin lekcji w jednym dniu z godzinna przerwa na obiad jak dla mnie jest poza moimi możliwościami. Na 6 godzinie dostaje sie i mnie, i dzieciakom i każdemu kto sie nawinie pod rękę. Praca przez tyle czasu, widok 176 dzieciaków w 6 razy 55 minut, zasyp problemami, hałas, bieganie po klasy na dół na szkolne podwórko i z powrotem na 2 piętro, pozycja stojąca przez te 6 godzin bo usiąść sie nie da.... To wszystko sprawia, ze jestem kompletnie wykończona w poniedziałkowy wieczór.
Nie jestem w stanie znieść juz nic. Nawet jakieś niezadowolenie Antka może skończyć sie moich krzykiem i wysłaniem go do pokoju.
Rozmawialam dziś na ten temat z kolegami i trochę mi ulżyło jak sie dowiedziałam, ze nie ja jedna. Wlasciwie to wszyscy tak maja tyle, ze reakcje sa rożne i w rożnym nasileniu. Skrajne fizyczne i psychiczne zmęczenie. Wyczerpanie nerwowe i nawet zapominanie " języka"... Błędy, zapomnienia, nieskoordynowane gesty i chęć rzucenia wszystkiego w cho... lere. Tak wlasnie wyglądają poniedziałki.
Po pracy jadę po Antka do szkoły. Boje sie, ze spowoduje wypadek bo jestem kompletnie otumaniona za kierownica. Dojeżdżamy do domu na 17: 20... A wyjechałam o 7:15 rano. Podwieczorek.
I nic... Nic nie jestem w stanie zrobic. Prysznic, kolacja i dobre 45 minut medytacji by upuścić pary i stresu w przestrzeń miedzy galaktyczna.
Jutro bedzie lepiej. Wtorek. Mam tylko 4 godziny lekcji, jedna 15 minutowa przerwę ale o 12:40 ruszam z powrotem do domu a wieczorem mam chór wiec jest juz lżej choc całe popołudnie przygotowuje lekcje na dalsze dni i tygodnie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz