Wielkanoc minęła nam znakomicie. Po Triduum Paschalnym, o
którym pisałam w porzednim poście, wielkanocna niedziela przywtiała nas słońcem
i ciepełkiem.
O godzinie 8h30 zaczęłam dzwonić dzwonkiem na domowych
schodach i wyśpiewywać Alleluja bo panowie jeszcze spali ( we Francji nie ma
porannej mszy rezurekcyjnej). Ale wstałam pierwsza bo w całym domu pochowałam
jajka czekoladowe i inne baranki dla Antka. Ten zerwał się na równe nogi,
chwycił za pozostawiony przy swoim łóżku kosz i rozpoczął łowy.
Potem zjedliśmy słodkie śniadanko i wyszykowaliśmy się do
kościoła i do naszych przyjaciół na godzinę 10. Wiozłam ze sobą 4 torby jedzenia…
ciasta osobno, sałatki w pudełkach, jajka faszerowane… Zostawiliśmy dobytek u
Claudi i Eric’a i ruszyliśmy na Mszę świętą do naszej starej parafii czyli
kościoła Świętego Ludwika. Tam urzekł mnie wystrój kwiatowy i dekoracja
Paschału więc telefonem śmig, drobna fotka.
Msza byla piękna i uroczysta, jeden chrzest podczas mszy
malutkiego Feliksa… i tak trwała kolejne półtorej godziny. Antek co prawda
dostał lekkiej « schizy » tuż przed komunią bo kilka tak długich
uroczystości zaliczył w ostatnich dniach i jak to chłopak w jego wieku chciał
się ruszać. Poleciłam mu więc, zaraz po komunii wyjść przed kościół, poskakać
na schodach i wrócić na modlitwę i błogosławieństwo co też uczynił.
Obiad świąteczny w domu naszych przyjaciół był wyśmienity,
rozmowy ciekawe i śmieszna zarazem bo wspominaliśmy, każde z nas, nasze swieta
Wielkanocy. Po słonym ruszyliśmy do parku na spacer po czym znów wróciliśmy do
domu na słodkie i herbatę. I
tak do wieczora… od 10 rano. Umówiliśmy się na przyszły rok.
W
poniedziałek odwiedziła nas moja przyjaciółka Florence i od obiadu do wieczora też było
miło, intelektualnie i świątecznie.
Na
poświąteczny wtorek zaplanowałyśmy sobie z Claudią wyprawę do Dordogne
po balerinki od Repetto, ale nic z tego nie wyszło bo czasu nam nie starczyło.
Najpierw odstawiłam Antka na jego chóralny staż, pod Bordeaux i tutaj zaczęło się spóźnienie…
Zdjęcia ze stażu na mojej stronie Facebookowej.
Tak więc
Claudię złapałam koło południa w centrum miasta. Odwiedziłyśmy kilka butików i jedną
skandynawską restaurację. Kupiłam sobie dwie polówki i nowe spodnie do
biegania w Uniqlo bo lubię tę markę.
Spodnie już
wczoraj przestestowałam na 5 kilometrowym dystansie w 33 minuty. Oj byłam z
siebie dumna.
Na obiadek
zaszłyśmy do Claudiowych przyjaciół, którzy prowadzą na ulicy Palais Galien
restaurację Koebe… Coś pysznego!
Skandynawskie
talerze… dwa rodzaje łososia, trzy rodzaje śledzi, czarny chleb, chrzan i
cynamonowe bułki. Piknie było i smacznie było. Polecam dla tych co w Bordeaux !
I dobrze,
że były Święta i to wyjście bo ciężko mi poczuć wakacje… Siedzę otoczona
setkami sprawdzianów i poprawiam, poprawiam, poprawiam… nawet wkład z
czerwonego długopisu się wyczerpał he, he. Na przyszły tydzień wyjeżdżam więc
bo jak zostanę w domu to z odpoczynku będa wielkie nici a ja do 14 lipca muszę
być w formie! I tak miała być Hiszpania, pod Barceloną ale wychodzi na to, że sama bym
musiała tam jechać 721 km .
Dla mnie z doświadczeniem maksymalnym 2 godzinnej jazdy to trochę wyzwanie.
Myślałam więc o noclegu w połowie drogi, ale suma sumarum chyba pojadę bliżej,
do kraju Basków… znalazłam fajną ofertę i pogodę piękną zapowiadają więc??? Wyjazd
za dwa dni… po antkowej uroczystości.
Dziś za to
kupiłam Antkowi nowy materac do łóżka, żarówkę do jego lampy co to od 6 tygodni
nie świeci, poduszki dla odnowy… zasobów i orchideę.
I takie
mnie smutne myśli naszły. Nie nowe, stare… ale męczące… drogi mi się rozchodzą,
małżeńskie drogi. Nie nikt na mnie nie krzyczy, nikt mnie nie bije jak biedną
żonę radnego… tylko jest nijak. Dobrze, słodko, poprawnie, ale nie ma mocy.
Jest codzienność, zalatanie, to moje wieczne robienie wszystkiego, staranie się
o wszystko nawet o żarówkę… Mijamy się. On w pracy od 8 do 19-20h… wraca
zmęczony, coś zjemy, pogadamy i śpimy bo on padnięty, siły na czytanie czy
wyjście już nie ma. Ja też padnięta bo próbuję wszystko ogarnąć, zorganizować,
o niczym nie zapomnieć i lecę jak ta formuła 1. Rano wstajemy, uśmiechamy się
do siebie, śniadanie szybko i do pracy… Ja wiem, że im dalej w las tym tak
częściej bo rutyna, obowiązki… ale czuję, że coś umyka. Ostatnio wolę być sama,
sama w domu, sama z Antkiem… bo Stéphane do mojej codzienności niczego nie
wnosi, nie czuję potrzeby jego obecności, żadnej.
Budzimy się
w weekend na zawieź, przywieź… jesteśmy takim starym małżeństwem bez polotu…
Jak
odnaleźć polot, moc, chęć????
Jeszcze nie
wiem. Choć wiem, że jak znów pojedziemy na wakacje w trójkę to odnajdziemy ale
kilka dni po powrocie wszystko zgaśnie. Zero inicjatywy z jego strony a mi ręce
opadają ze zmęczenia…
No to sobie
ponarzekałam…
O Aga.... jak ja Cie rozumie ( to co do ostatniego akapitu Twojego wpisu) dojladnie tak.... nie bije, nie krzyczy, ale cos jest nie tak i tylko lzy lykam jak patrze na dziecko....sciskam Cie.
OdpowiedzUsuńSyl u mnie sie poprawilo... W miedzyczasie byly wakacje I kilka chwil razem... To odnawia zwiazku, daje nowe sily I polot. Teraz kilka dlugich weekendow wiec trzeba dbac by nie zglaslo! Tego co zycze!
Usuń