Genialny, znakomity, magistralny, ale... taki ciemny, czarny, tracacy beznadziejnoscia.
W sobote wieczorem bylismy z mezem w kinie na "Detroit". Film amerykanskiej produkcji, zrealizowany przez Kathryn Bigelow przedstawia wycinek letnich wydarzen z 1967 roku.
Fala zamieszek jaka przetoczyla sie wtedy przez te stolice amerykanskiego przemyslu kosztowala zycie 43 osob i zawazyla na zyciu 467 innych. Wojna w Wietnamie i segregacja rasowa byly glowna przyczyna tej przemocy. W Detroit, gdzie panuje rewolucyjna atmosfera tego lata 1967 roku, pewnej nocy Gwardia narodowa slyszy kilka wystrzalow. Dobiegaja one z Algiers Motel. Nie respektujac zadnej procedury i zadnego prawa policjanci poddaja przesluchaniom kilku klientow hotelu... wszyscy z nich sa czarnoskorzy poza dwiema mlodymi dziewczynami. 3 mezczycn zostaje zabitych, wykonano na nich po prostu egzekucje. Inni sa ranni, gdyz bici.
Konstrukcja filmu jest dosc nietypowa. Wszystko zaczyna sie delikatnie, spokojnie, czule wrecz by powoli wspinajac sie po schodach dramaturgii wybuchnac niezwykla przemoca. Praca nad zdjeciami, gra aktorow czynia ten film wyjatkowym.
Koncowka jednak troche rozczarowuje, z takiego zwyklego, ludzkiego punktu widzenia. Proces winnch zabojstw policjantow konczy sie niczym. Sa uniewinnieni. Zabili, bili, ale... sa biali.
Plakac mi sie chcialo wychodzac z kina. Ale w naszym zyciu codziennym tez przeciez tak jest... winni prosperuja i to czesto; uczciwi i dobrzy cierpia, czasem choruja, czasem gina. Taka jest ta nasza ludzka natura. Sprawiedliwosc pada jak deszcz na Saharze...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz