Po niedzielnym, całodniowym wypadzie zostaliśmy wczoraj rano w domu. Ja trochę poprasowalam ubrań, ale kilka chwil pozniej juz pomagałam wujkowi w odświeżaniu wspomnień.
Kanadyjskie domy maja wszystkie zagospodarowane piwnice na pokoje, salony itd. Wynika to z klimatu i pozwala na pozyskanie dodatkowych metrów kwadratowych domu. Także w takim basement dostaliśmy sie z wujem wczoraj do starych albumów z fotografiami. Usiedliśmy na dywanie - bo tutaj u wuja w całym domu sa grubasne wykładziny, mięciutkie, w które człowiek z przyjemnością sie zapada - i zaczęliśmy oglądać. Odnalazłam paszport mojej cioci Jozi z 1928 roku, polski paszport, jak i ten należący do jej męża. Odnalezlismy tez ich książeczki zdrowia z tych lat podpieczetowane przez kanadyjskie biuro imigracyjne. Spór starych fotografii z dawnych lat przypomniało nam te stare czasy. I tak sobie rozmawialiśmy...
Bo ileż oni musieli mieć odwagi by z walizka czy dwoma wyruszyć z dalekiej Polski w tamtych latach, wsiąść na statek, zainstalować sie i żyć w innym kraju? Nie było internetu, TV, telefonów jak dzisiaj a list szedł kilka tygodni w jedna stronę. Edward pokazał mi w archiwalnych zapisach, ze moja ciocia Józefa z wujem Antonim przyjechali do Kanady z mniejsza ilością bagaży niz my na miesiąc wakacji i z duża mniejsza ilością pieniędzy. Zupełnie inne czasy to były.
Mnie jednak zastanawiają motywacje tych ludzi. Co ich skłoniło by jechać tak daleko, w nieznane, bez nikogo? Skąd wiedzieli, ze sobie poradzą? Prawie nikt z tamtej emigracji do Polski nie wracał. To był ostateczny wyjazd. Józefa była w Polsce raz w latach 1960 bo w 1969 zmarła. Jej maz nigdy juz do Polski nie przyjechał. I takich ludzi jest duzo tutaj jeszcze.
Dziś ich potomkowie żyją bardzo dobrze. Maja ogromne domy, dobre prace, dzieci, wnuki i te wnuki nie maja juz absolutnie nic wspólnego z Polska. Widzę to po moich kuzynach. Polska była bliska ich dziadkom ale ich w ogóle nie interesuje.
Byliśmy wczoraj na kolacji u Greg czyli Grzegorza, najstarszego syna mojego wuja i mojej cioci. Była jego żona Roberta, z pochodzenia Szkotka, jego syn Mikołaj z żona i malutkim Łukaszem. Byl tez Mike i było bardzo przyjemnie. Jednakże rozmowy z nimi w żadnym stopniu nie dotyczyły Polski. Właściwie wiecej pytali nas o Francje i opowiadali o sobie, zyciu i pracy tutaj. Wszystko toczyło sie po angielsku tylko ja od czasu do czasu z moim wujem kilka slow po polsku zamieniłam. Pogadalismy o systemach edukacji, o poziomie nauczania, o wychowywaniu dzieci, o podróżach i o cenach domów tez. W Kanadzie domy sa duzo tańsze niz we Francji wiec trochę człowieka serce ściska bo tez bym chciała taki duży, fajny dom i byłoby mnie stać na niego tutaj - te największe bo 300 metrów powierzchni i wiecej kosztują około 500 000 dolarów czyli 350 000 euro u nas za te sumę możesz mieć stare, trzy pokojowe mieszkanie... A na dom musisz mieć minimum 500 000 ale euro. Średnie zarobki sa tutaj jednak wyższe bo nauczyciel jak ja zarabia wiecej w Kanadzie niz we Francji. Takie sobie różnice.
Kolacja jednak była bardzo dobra bo Greg zrobił żeberka na barbecu w jakiejś takiej marynacie i mięso rozpływalo sie w ustach. Do tego była masa surowych warzyw i sałatka Waldorfa. A na deser jak to w Kanadzie same gotowce. gotowe ciasto, gotowa bita śmietana z pudełka, gotowe pokrojone na plastry truskawki z pudełka. Czasem mam wrazenie, ze tylko moj wuj coś tutaj jeszcze piecze i gotuje bo wszyscy inni posługują sie gotowcami i szczerze przyznam, ze nie znam tych produktów. We Francji ich nie ma. Wszystko gotowe: zupy w puszkach, zamrożone, wszystko w butelkach, pudelkach... Nie musisz umieć gotować. Nie musisz umieć warzyw obierać, kupujesz juz obrane. Inny świat.
Nie wyobrażam sobie jedzenia tylko z puszek. Brr... a gdzie frajda z pichcenia? A pensję nauczycielską też pewnie chciałabym mieć kanadyjską :)
OdpowiedzUsuń