Uff... Prawie 24 godziny to trwało ale w końcu dotarliśmy! Jesteśmy cali, zdrowi tylko nieco zmęczeni choc ostatnie godziny znów nas z lekka podekscytowaly. Ale, od początku...
Wczoraj, czyli w środę rano amerykańskiego czasu, opuscilismy nasz hotel w Bostonie. Autostrada, głownie 89, dojechaliśmy do kanadyjskiej granicy. Tam pusto! Wielkie nieba! Nie tak jak dwa tygodnie temu. Miły celnik kanadyjski zapytał grzecznie :
"- czy wiozą panstwo broń?
- nie.... Buuu..
- czy przewożą panstwo prezenty dla osób w Kanadzie?
- nie, dziś mamy samolot i wracamy do domu, do Francji.
- to miło! A czy maja panstwo ze sobą jakaś amerykańska żywność, której nie wolno wwozić do Kanady?
Nasze rozdziawione buzie...
- mamy 3 jabłka, 2 banany i 3 muffinsy...
- a to nic, nie wolno wwozić ziemniaków i jagód.
nasze opadniete " kopary"... Nie zapytaliśmy dlaczego.
- bezpiecznej drogi!
Pomachal nam na pożegnanie.
droga była bezpieczna... Do Montrealu, na lotnisko Trudeau, gdzie oddaliśmy nasz śliczny samochód, który tak dzielnie nam służył przez dwa tygodnie. Dwie godziny czekania, czekolada na gorąco i samolot KLM, kierunek Amsterdam... McDouglas... Fajnie sie leciało i szybko bo tylko 6:30 h gdy w tamta stronę lecielismy 7:50h.
A Amsterdamie.... ZIMNO, jak zima dosłownie! O 8 h rano jakieś 10 stopni. Ludzie w kurtkach a my? W krótkim rekawku... Bo mieliśmy przecież lato!
Tutaj kilka godzin czekania, zmęczenie straszne, zielona herbata na otwarcie oczu, fotele masujące na powrót do formy. Lotnisko w Amsterdamie jest naprawdę super wyposażone, duże i bardzo wygodne. Kolejny lot KLM/ Air France do Bordeaux. Mały samolot na 100 osób, trzęsło jak zaraza! Ja juz tylko zdrowaski mówiłam bo boje sie tego irracjonalnie.
Bordeaux, 23 stopnie, słońce i obloczki... Fajnie... Domek nasz, nasz samochód, który wydał nam sie nagle taki szczupły, chudzinka nasza... Jak Antos wykrzyknal. W domu cisza, spokój, pierwsza pralka, kąpiel, kilka telefonów do ukochanych osób... I jakis taki mętlik w głowie. Coś było, były wakacje, ale ja po takich wakacjach potrzebuje wakacji teraz by odpocząć a tymczasem do pracy czas bo budżet trzeba uzupełnić. Taka podróż to spory koszt choc i tak staraliśmy sie go ograniczać.
Jedna z kochanych osób zapytała mnie co z tym domem? Z tym zwiedzanym tuż przed wyjazdem, który tak nam sie podobał. Odpowiedziałam, ze sprawa umarła, ze agent nieruchomość sie nie odezwał. Dosłownie godzinę pozniej telefon... Ten sam agent...
" - wrócili panstwo z wakacji?
- taaak... A kto mówi?
- XY, sa jeszcze panstwo zainteresowani tym domem?
kilka sekund ciszy bo nikt z nas nie wierzył, ze ten dom trafi do nas.... Byliśmy pewni, ze facet sie nie odzywa, dał komuś innemu, tym bardziej, ze chętnych nie brakowało...
- tak oczywiście! Ale...
- czy możemy podpisać umowę? Trzymałem ten dom dla państwa....
wyraznie wyczulismy sympatie w jego głosie.... Juz przed wakacjami dobrze nam sie rozmawiało bo facet Kanadyjczykiem jest... Zreszta..."
Tak wiec od 1 października, jesli podpiszemy umowę będziemy mieszkać w nowym, większym domu....
I jak tu nie wierzyć, ze potarcie stopy Johna Harvarda przynosi szczęście??? Nawet mi moje dziury w budżecie nie straszne, bo pieniądze rzecz nabyta, czyż nie?
Dobrze że powrót spokojny. Wakacje mieliście super.:-)
OdpowiedzUsuńCudowne... Dziś sniadanie z Sinatra w tle... Klimat musi pozostać.
OdpowiedzUsuńWspaniałe wakacje dziekuje za opowieść to tak jak by razem podróżować pozdrawiam i powodzenia życzę
OdpowiedzUsuń