sobota, 2 sierpnia 2014

Etap jedenasty - Nepawa, dalsi kuzyni i może kilka slow o tym " cudownym autobusie"?

Wczoraj, czyli w piatek pojechaliśmy z wujem do małego miasteczka - Nepawy. W miasteczku mieszka około 5 tysięcy osób. To typowe amerykańskie miasteczko czyli na ulicy nie ma nikogo. Dwie główne ulice krzyżując sie tworzą centrum czyli - Downtown. Tutaj jakis mały bank, poczta, dwa sklepy i bar przyciągają mieszkańców. Kilka dużych samochodów zaparkowanych wzdłuż ulic świadczy o istńieniu zycia w tym miejscu. Ale by spotkać ludzi trzeba wejść do którejś z wymienionych instytucji. Na ulicach jest bezlitośnie pusto. W Brandon jest tak samo.

Nepawa jest jednak dla nas szczegolńie ważna. To tutaj zatrzymali sie pierwsi emigranci z naszej rodziny : Józefa Moniak dalej Zagula i jej mąż Antoni. Mieli jechać dalej, do prowincji Sasketoon ale wysiedlić z pociągu w Manitobie. Antoni kupił tutaj farmę i powoli stawał sie farmerem coraz to zasobniejszym. Moja ciocia, żona wuja Edwarda była jego córka. Rodzice wuja Genowefa i Mikołaj tez zatrzymali sie wlasnie tutaj. To miejsce szczególne bo tutaj, na tej " obcej ziemi" sa dzisiaj ich groby. A cmentarz w Nepawie jest takim "domem" dla setek Polaków. Cmentarz zreszta przepiękny, zupelńie inny niz te u nas. Nie ma tutaj wielkich, ponurych grobowców jak we Francji ani tez wielkich pomników jak w Polsce. Cmentarz tutaj to wielki park, drzewa, idealnie utrzymane trawniki, tylko tabliczki z nazwiskami i kwiaty posadzone, wszędzie takie same. Wyglada to pieknie, o ile mozna tak o cmentarzu powiedzieć.  Grobów mojej rodziny na tym cmentarzu jest kilkanaście. I jeszcze kilka bliskich przyjaciół, ludzi, którzy np z Józefina i z Antonim mieszkali jako początkujący emigranci.
Była to wiec pielgrzymka.

Na obiad zaprosiliśmy wuja do przydrożnej restauracji. To rodzinna restauracja - family restaurant- trochę inna niz te fast Foody wszechobecne ale taka typowa jak by była wyjęta z amerykańskich filmów. Co jedliśmy? Hamburgery, sałatki, zupy.
Popołudniu wuj zabrał nas do malutkiego, lokalnego muzeum. Stare przedmioty, zdjecia burmistrzów miasta ... Dość ciekawie było.
 Zajechał tez do nas Michał. Pogadalismy tez.  A na kolacje je wuj zrobił barbecu i tarteletki z jagodami - sam piecze i były pyszne,

O dzisiaj napisze pozńiej. Jutro jedziemy do parku narodowego, na północ bo będziemy pływać i oglądać niedźwiedzie, bobry...

A autobus? Coś strasznego. Grayhound. Linia Winnipeg - Vancouver. Tanie bilety ale coz. Autobus wyjechał z opóźnieniem... Do Brandon zamiast w 2h 50 minut dojechał w prawie 4 godziny... A w autobusie większość brudasów. Ńiestety tak to wyglada. Brudne nogi w ofyflanych klapkach, brudne ubrania, śmierdzący ludzie, z brudnymi włosami. Oprócz nas i 3 babć cała reszta wygladała jakby spod jakis mostów wylazla. Koszmar jednym słowem. I tutaj chylę czoła przed moim bratem Pawlem, który mnie uprzedzał. Wypraktykowal autobusy w USA i wiedział kto nimi jeździ. Co prawda na początku nie chciałam mu wierzyć ale jednak.... Nigdy wiecej autobusów!

Trudno będziemy płacić 3 razy drożej. Ale jak moj wuj Eddzio mówi autobusem to on ostatnio w 1969 roku jechał i mu wystarczy. I ma racje.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz